"Star Trek: Discovery" wreszcie zostawia przeszłość daleko z tyłu – recenzja premiery 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
17 października 2020, 16:03
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS All Access)
930 lat. Czy tyle wystarczy, by odciąć się od serialowej mitologii i stanąć mocno na własnych nogach? Początek 3. sezonu "Star Trek: Discovery" jest tego dobrym zwiastunem. Spoilery!
930 lat. Czy tyle wystarczy, by odciąć się od serialowej mitologii i stanąć mocno na własnych nogach? Początek 3. sezonu "Star Trek: Discovery" jest tego dobrym zwiastunem. Spoilery!
Pamiętacie jeszcze cokolwiek z wybuchowego finału poprzedniego sezonu? Ja nieszczególnie, dlatego bardzo ucieszył mnie kształt, jaki przyjął "Star Trek: Discovery" po półtorarocznej przerwie. Dość scenariuszowych wygibasów w celu dopasowania się do serialowego kanonu. Dość fabuły tak zawiłej, że jej sens w końcu stawał się tylko mglistym wspomnieniem. Hasło "nowy początek", zwykle zdecydowanie nadużywane, w tym wypadku wydaje się naprawdę dobrze obrazować sytuację.
Nowe otwarcie Star Trek: Discovery w 3. sezonie
Bo sami powiedzcie – czy może być bardziej wyrazisty sygnał, że twórcy chcą się odciąć od tego, co było, niż wysłanie swoich bohaterów w odległą o 930 lat przyszłość? I to taką, która jeszcze nigdy była w startrekowym wszechświecie eksplorowana? No nie, równie dobrze Alex Kurtzman mógłby publicznie ogłosić, że fajnie było, ale że trochę już nas zmęczyło zestawianie z oryginalną serią, to przechodzimy na swoje. Może brzmieć śmiesznie, ale czy jest w tym coś złego?
Moim zdaniem absolutnie nie i mówię to jako osoba, której dotychczasowy format "Discovery" w miarę odpowiadał. Tak, nawet wtedy, gdy sensu w pędzącej naprzód akcji było tyle, co kot napłakał. O ile więc uważam, że twórcy przyzwoicie wybrnęli z prequelowej zagwozdki, jaką sami sobie zafundowali, nie zmienia to faktu, że zwrot w nowym kierunku przyjmuję z entuzjazmem, widząc w nim odważny krok naprzód.
Od pochwał za odwagę do rzeczywistych jej efektów droga jednak daleka. Właściwie ocenić skok "Discovery" do XXXII stulecia będzie zatem można dopiero za jakiś czas, ale już teraz można przyznać, że perspektywy rysujące się przed serialem wyglądają naprawdę nieźle. Nawet uwzględniając to, że premierowe "That Hope Is You" jest otwarciem tylko połowicznym, skupiającym się w stu procentach na losach Michael Burnham (Sonequa Martin-Green), czy jak wolicie "Dziewczyny Rakiety".
Star Trek: Discovery – udany skok w przyszłość
Pseudonim nadany naszej bohaterce przez niejakiego Clevelanda 'Booka' Bookera (David Ajala) wprawdzie się nie przyjął, ale całkiem dobrze pasuje do Michael, którą zobaczyliśmy w tym odcinku. W końcu nie na co dzień szanowana oficer naukowa Gwiezdnej Floty rozbija się w kostiumie do podróży w czasie o obcy statek, ląduje nie tam, gdzie planowała, pozwala sobie na okrzyk dzikiej radości, zostaje postrzelona i prawie pożarta.
A to przecież tylko kilka przykładów z jej pierwszych chwil w 3188 roku. Intensywnych, do czego akurat "Discovery" już przyzwyczaiło, ale też utrzymanych w klimacie bardziej tradycyjnej niż zwykle przygody. I to jest odmiana, którą warto mocniej podkreślić, bo dzięki niej serial wyraźnie nabrał świeżości, nie robiąc przy tym bynajmniej niczego wyjątkowego. Ot, trochę stopniowo wyjaśnianych tajemnic, trochę efektownej akcji (pościg przez kilka lokacji!) i szczypta humoru (Michael na prochach!), a do tego fantastyczna islandzka scenografia – prosty miks, a zdziałał cuda.
Na cuda w nowej epoce nie może jednak za bardzo liczyć Michael, bo jak stopniowo odkrywamy wraz z nią, czasy się mocno zmieniły. Przede wszystkim dla Federacji, która przeszła ze statusu najpotężniejszej organizacji w galaktyce do praktycznie nieistniejącej. Zmiana to tajemnicza (czy tylko mi śmierdzi ten cały wybuch dilitu?), bolesna i kłopotliwa dla naszej bohaterki, ale za to otwierające wręcz nieograniczone możliwości przed scenarzystami. Bo przecież nikt sobie nie wyobraża, że Michael tak po prostu zostawi tę sprawę, co?
Star Trek: Discovery – duch serii w nowych czasach
Z całą pewnością nie, zwłaszcza że nie będzie w swoich staraniach sama, bo choć z Federacji zostały smętne resztki, to wciąż są ludzie, którzy podtrzymują w nich życie. Tacy jak Aditya Sahil (Adil Hussain), od którego porannego rytuału zaczęliśmy zresztą odcinek (też chcę taki budzik!), obserwując, jak ten codziennie wytrwale spełnia swój obowiązek, z nadzieją wypatrując przybycia innego oficera Federacji. Żyjący marzeniami desperat? Nie, prawdziwy wyznawca!
I piszę to bez grama ironii, o którą w sumie nie byłoby trudno, mając na uwadze dość pompatyczne zakończenie odcinka. Rzecz w tym, że ani zaprzysiężenie Sahila, ani nawet powiewająca dumnie flaga Federacji nie wzbudziły we mnie grama zażenowania. Przeciwnie, wszystko zagrało w tych scenach perfekcyjnie, wzbudzając nadspodziewanie duże emocje. Takie, jakie może wywołać tylko nadzieja spełniająca się po 40 latach oczekiwania.
Ostatecznie właśnie różne oblicza nadziei stały się motorem napędowym odcinka, zarówno ożywiając ekranowe przygody pod względem emocjonalnym, jak i przypominając startrekowe standardy, o których wcześniej zdarzało się "Discovery" zapominać kosztem akcji. Tym odcinkiem twórcy pięknie o nich przypomnieli, czy to zaskakując pokazaniem innej strony Booka, gdy już zdawało się, że ten będzie tylko prostą kopią pewnego przemytnika z innej części galaktyki, czy wspomnianą końcówką. Może nazbyt łopatologiczną, ale czy nie skuteczną? "Nie ma nas wielu. Nasz duch nie słabnie" – nie wiem jak wy, ja to kupuję.
A wraz z tym wszystko, co będą mieli w najbliższym czasie do zaproponowania twórcy, bo wydaje się, że ci wreszcie mogą nacieszyć się pełną swobodą. Wolni od ograniczeń narzucanych przez mitologię serii, od oczekiwań analizujących wszystko pod lupą fanów i od ustalonych przez innych zasad, zostali z własną historią do opowiedzenia i grupą bohaterów zasługujących na to, co najlepsze. Podobnie jak Michael i załoga Discovery (której dołączenia do zabawy spodziewam się raczej jutro niż za 1000 lat), nie muszą oglądać się za siebie i szukać drogi powrotnej. Wszystkich nas czeka ekscytująca podróż w nieznane, a przecież dokładnie tym powinien być "Star Trek".