Kultowe seriale: "Dr House" jako serialowe uzależnienie
Kamila Czaja
24 października 2020, 16:03
"Dr House" (Fot. FOX)
Szpitalny świat, w którym "wszyscy kłamią", uzależniony od leków cyniczny geniusz, jego uczniowie, przyjaciele, wrogowie… Przypominamy telewizyjny fenomen, jakim był "Dr House".
Szpitalny świat, w którym "wszyscy kłamią", uzależniony od leków cyniczny geniusz, jego uczniowie, przyjaciele, wrogowie… Przypominamy telewizyjny fenomen, jakim był "Dr House".
"Dr House", emitowany na kanale FOX w latach 2004-2012 medyczny procedural, wywołał na świecie prawdziwą "housemanię". W Polsce serial jako pierwsza pokazywała TVP2, startując z niemal trzyletnim opóźnieniem, ale potem, co jak na stację publiczną w tamtym czasie nie jest złym wynikiem, ruszając z nowymi seriami mniej więcej rok po amerykańskich premierach.
"House'a" w pewnym momencie oglądali wszyscy. Oglądali, dyskutowali na forach internetowych i poza nimi, tworzyli stronnictwa kibicujące różnym serialowym parom, kupowali gadżety i książki (przewodniki po samej produkcji, ale też publikacje w rodzaju "Dr House i filozofia – wszyscy kłamią", "House i psychologia"). Sama byłam absolutną fanką, więc nie mam żadnych oporów, by nazwać serial kultowym. Co nie znaczy, że tak samo zachwycałabym się nim dzisiaj.
Chociaż "Dr House" skończył się dopiero osiem lat temu, to serial trochę już z innej epoki. Procedural ogólnodostępnej stacji, z długimi sezonami (osiem sezonów, 177 odcinków), emitowany niehurtowo, mimo wszystkich odstępstw od konwencji skupiony na sprawach tygodnia. Czym innym się w ostatnich latach ekscytujemy, szukamy oryginalniejszych, wyraźniej łamiących przyzwyczajenia widza rozwiązań. A jednak ówczesny szał i dzisiejsza skala sentymentu do tego tytułu świadczy, że musiał mieć w sobie coś wyjątkowego.
Dlaczego Dr House to serial absolutnie wyjątkowy
Z czasowego dystansu obstawiałabym, że poza oczywiście świetną obsadą, błyskotliwymi dialogami i innymi szczegółowymi zaletami, "Dr House" po prostu trafił w swój czas. Połączył modę na seriale medyczne z modą na serialowych antybohaterów, po czym w obu punktach zaproponował coś wtedy na tle konkurencji świeżego.
Może nie kojarzymy już wszystkich "spraw tygodnia", ale pewnie niejeden widz ma do dziś hipochondrię z powodu masy strasznych chorób, na które według scenarzystów można w każdej chwili zapaść. I chyba wciąż wszyscy pamiętają co najmniej tyle, że "to nigdy nie jest toczeń" i że "wszyscy kłamią". Twórca "House'a", David Shore, z cotygodniowych przypadków medycznych uczynił detektywistyczne śledztwa. Nie bez powodu tyle się mówiło o inspiracjach przygodami Sherlocka Holmesa.
Jeśli do elementu zagadki rozwiązywanej przy pomocy zespołowego myślenia, pod wodzą genialnego, a przy tym trudnego mentora (ze wspomaganiem słynną białą tablicą!), dodać emocjonalne zaangażowanie widza w nieraz dobrze wymyślone historie poszczególnych pacjentów, granych często przez znanych aktorów, to już można się szykować na spory sukces. Sprawdziło się takie połączenie kryminału z wątkami lekarzy i pacjentów, znanymi choćby z wciąż wtedy popularnego "Ostrego dyżuru", a potem święcącymi triumfy w "Chirurgach" (startujących pół roku po "Housie").
House, czyli cynik, któremu nie można się oprzeć
Nie wystarczyłoby to jednak, gdyby nie tytułowy bohater. Gregory House (Hugh Laurie), dwa lata przed Dexterem Morganem i cztery przed Walterem White'em (ale trzy lata po wariancie komediowym, doktorze Perrym Coksie ze "Scrubs"!) dowodził, że główna postać nie musi być miła, żebyśmy ją uwielbiali. Właśnie za cynizm, łamanie reguł, wieczny bunt wobec obowiązujących w szpitalu procedur, lekkie podejście do ulegania pokusom świat pokochał mizantropijnego diagnostę.
Można było się na Gregory'ego House'a wściekać, ale trudno było mu się oprzeć. I chociaż jego wrogowie, jak Edward Vogler (Chi McBride) czy detektyw Michael Tritter (David Morse), nieraz mieli rację, że jest nieodpowiedzialny, że czasem może dla pacjentów stanowić zagrożenie, a nie ratunek, to podobnie jak dyrektorka Lisa Cuddy (Lisa Edelstein) widz robił bilans zysków i strat – i z reguły ulegał szaleństwu, w którym była metoda.
A przy tym twórcy doskonale wyważyli proporcje, dodając House'owi wystarczająco dużo trudnej biografii, żeby widz mu współczuł (laska i vicodinowy nałóg to efekt operacji), dość zaangażowania w trudne przypadki, by cenić go jako lekarza, i na tyle silną sugestię, że to tak naprawdę wrażliwy facet, który po prostu wiele przeszedł, żeby zakochiwały się w nim kobiety – na ekranie i przed ekranem. Wyjątkowa przystojność Lauriego w tej roli pewnie też nie zaszkodziła.
Z wątków romansowych lub potencjalnie romansowych również wynikała siła serialu, bo nawet jeśli same sprawy medyczne po jakimś czasie może już mniej wciągały, to do tego momentu wielu widzów zdążyło "obstawić" i z zaangażowaniem kibicować – a to House'owi i umiejącej go ripostować Cuddy (tu ja na przykład!), a to jego byłej dziewczynie, Stacy (Sela Ward), a to delikatnej Allison Cameron (Jennifer Morrison) próbującej wydobyć z szefa wrażliwszą stronę.
Sporo widzów twierdziło, że i tak jedyną bratnią duszą jest dla Gregory'ego jego przyjaciel, James Wilson (Rober Sean Leonard). Wielu widziało tu romansowe podteksty, co twórcy chętnie podsycali – jednak zawsze bez dopowiedzenia.
Serial Dr House i siła drugiego planu
Skoro o postaciach drugoplanowych mowa, to nie można pominąć zespołów House'a. Pewnie część fanów uważa, że liczył się tylko ten pierwszy: wspomniana Cameron, słodki Australijczyk Robert Chase (Jesse Spencer) i zdroworozsądkowy Foreman (Omar Epps). Ja jednak bardzo lubiłam rozgrywającą się w 4. sezonie walkę o miejsca w nowym zespole, a potem chętniej niż losy pierwszej ekipy śledziłam poczynania Remy "Trzynastki" Hadley (Olivia Wilde) i Lawrence'a Kutnera (Kal Penn). Chrisa Tauba (Peter Jacobson) nie, przyznaję bez bicia.
No i te dialogi – jedne z lepszych w, przynajmniej ówczesnej, telewizji. Ostre riposty, błyskotliwe wywody równocześnie o chorobach i ludzkiej naturze. Nie można też zapomnieć, że od czasu do czasu "Dr House" proponował odcinek inny niż wszystkie, bawiąc się strukturą opowieści. W ten sposób powstały najmocniejsze, do dziś pewnie robiące wrażenie "Three Stories" (Nagroda Emmy za scenariusz) czy "House's Head" (Nagroda Emmy za reżyserię).
Kiedy magia przestała działać? Pewnie różni widzowie odpadali w różnych momentach. Ja, trzymana przez "Huddy" i wciąż niezłe teksty, dopiero w 6. sezonie poczułam pewne znużenie. Decyzjami w 7. serii twórcy mnie sfrustrowali. Finałowy sezon obejrzałam po rocznej przerwie – i był to dla mnie już zupełnie inny serial, solidny, ale niekonieczny. Nie tylko ze względu na kolejne obsadowe roszady, gdy do zespołu House'a dołączyły Jessica Adams (Odette Annable) i Chi Park (Charlyne Yi).
Dr House – co dziś zostało z tego fenomenu
Dziś "Dr House" to, w większości miłe, wspomnienie, ale i przykład, że czasem nie warto na siłę przeciągać serialu. Prototyp kilku (anty)bohaterów. Trampolina do światowej sławy Hugh Lauriego, który dostał za rolę Gregory'ego House'a dwa Złote Globy. Aktor aż tak rozpoznawalnej postaci od tego czasu na razie nie zagrał, ale na brak lepszych ("Nocny recepcjonista", "Veep") i gorszych ("Avenue 5") ofert nie narzeka. To właśnie House'owi zawdzięcza uwielbienie pozą Wielką Brytanią, gdzie jako aktor komediowy, z "Czarnej Żmii" czy współpracy ze Stephenem Fryem, był już znany.
Inni mają często dość udane kariery. Wilde oprócz filmowych ról ostatnio zbierała reżyserskie laury za "Szkołę melanżu". Sporo grają Edelstein ("Girlfriends' Guide to Divorce"), Morrison ("Once Upon a Time"), Spencer ("Chicago Fire"). Niektórzy, jak Leonard, nieco zniknęli z ekranów. Shore stworzył potem choćby "Sneaky Pete", a w 2017 roku, w mniejszej wprawdzie skali, ale nie bez sukcesu, wrócił do świata seriali medycznych i na podstawie koreańskiego pierwowzoru nakręcił "The Good Doctor".
Niezależnie od tego, jak potoczyły się dalsze kariery ekipy, i bez względu na to, czy dziś dawni fani daliby radę powtórzyć sobie z równym entuzjazmem prawie dwieście odcinków, "Dr House" był wielkim serialowym wydarzeniem, zaznaczył wyraźny ślad i pozostaje jedyny w swoim rodzaju.