"Missing: Zaginiony" (1×10): Dużo akcji, zero emocji
Andrzej Mandel
23 maja 2012, 18:04
Ogłaszam wielki sukces twórców "Missing" – w 10., finałowym odcinku, wreszcie udało się im mnie zaskoczyć. Choć fakt, mogłem to przewidzieć.
Ogłaszam wielki sukces twórców "Missing" – w 10., finałowym odcinku, wreszcie udało się im mnie zaskoczyć. Choć fakt, mogłem to przewidzieć.
Cały serial "Missing" oglądało się, w zasadzie, dla Ashley Judd. Innych powodów do oglądania tego serialu nie było (chyba że panie wolą Seana Beana). Zwroty akcji co do sekundy według podręcznika początkującego scenarzysty, postacie nakreślone tak wyraźną kreską, że przedszkolak używa bardziej subtelnej, a reżyseria na poziomie polskiego serialu typu "Na Wspólnej". Czyli dużo łez, ale zero emocji.
Finał rozwiązał wreszcie wszystkie wątki. W tle była różnorodna sceneria, która powinna była wywoływać emocje – Bułgaria, Turcja, a nawet Czeczenia nie budziły jednak niczego poza uśmiechem politowania oraz zazdrością, że komuś zapłacili za to, by tam pojechał i kręcił to wszystko. Niemniej jednak dużo się działo.
Ba, była nawet pogoń wokół meczetu Hagia Sophia (dawniej kościoła, co miało znaczenie dla akcji… znaczy tego, co w "Missing" akcją jest nazywane), ale jakoś nie poruszyło mnie to, choć Ashley Judd, którą uwielbiam i uwielbiać będę, dwoiła się i troiła. Nie jestem nawet pewien, czy poruszyło to ekipę, szczególnie, że jedno ujęcie wykorzystano co najmniej dwa, jeśli nie trzy razy.
Ale kiedy już wszystko poszło zgodnie z planem, nagle poczułem, że coś zaraz jednak mnie zaskoczy. Owszem, to miał być śliczny cliffhanger otwierający 2. sezon (i wtedy to byłby kwas), ale wyszło z tego całkiem zgrabne zakończenie serialu. Otóż Rebecca Winston zniknęła na samym końcu, zostawiając po sobie tylko ślady krwi na siedzeniu auta. Nagle happy end przestał nim być. I bardzo dobrze.
Powiedzmy sobie szczerze, to nie był dobry serial. To był serial poprawny – produkt jakich wiele, choć grali w nim świetni aktorzy. Po prostu scenarzyści nie przyłożyli się do pracy, a aktorzy odwalili fuchę. Dało się go oglądać tylko wtedy, gdy kupowało się jego konwencję. Ja akurat taką konwencję lubię, choć tylko dlatego, że czasem chcę być zwolniony z myślenia. Dlatego, wstyd się przyznać, lubię filmy z Segalem i oglądam je wręcz nałogowo.
Jednak zamiłowanie do tego typu rozrywki nie może przesłaniać faktu, że "Missing: Zaginiony" to serial słaby. Choć trzeba przyznać, że co jak co, ale zakończenie przypadkiem wyszło niezłe…