"The Mandalorian", czyli jak zostać kowbojem w odległej galaktyce – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
31 października 2020, 12:54
"The Mandalorian" (Fot. Disney+)
Westernowe klimaty, smaczki dla fanów "Gwiezdnych wojen", no i oczywiście najsłodsze dziecko, jakie widziała telewizja. To wszystko znaki, że wrócił "The Mandalorian". W jakiej formie? Spoilery!
Westernowe klimaty, smaczki dla fanów "Gwiezdnych wojen", no i oczywiście najsłodsze dziecko, jakie widziała telewizja. To wszystko znaki, że wrócił "The Mandalorian". W jakiej formie? Spoilery!
Samotny rewolwerowiec wjeżdża na swoim wiernym rumaku do zapomnianego przez wszystkich miasteczka. Przemierzając jedyną ulicę, przyciąga podejrzliwe spojrzenia, lecz nie bacząc na nie, kieruje swoje kroki do miejscowego saloonu… nie, chwila, coś się nie zgadza w tym westernie. Rumak i miasteczko jakieś takie dziwaczne, kowboj w puszce na głowie zamiast kapelusza i jeszcze na dodatek nie jest sam. Pomieszanie z poplątaniem? Nie, to tylko w świetnym stylu wrócił "The Mandalorian".
The Mandalorian — świetne otwarcie 2. sezonu
A nie było to wcale takie oczywiste, bo choć 1. sezon osadzonego w świecie "Gwiezdnych wojen" serialu był naprawdę udany, można się było zastanawiać, na jak długo wystarczy jego prościutka formuła. Ba, sądząc po rozmiarze premierowego odcinka 2. serii (52 minuty), zakładałem wręcz, że twórcy również o tym pomyśleli, dodając sobie trochę czasu, by odpowiednio rozbudować historię. Okazało się, że niekoniecznie.
Co nie znaczy rzecz jasna, że w "The Marshal" brakowało fabuły. Skądże znowu, treści znalazło się w odcinku całkiem sporo, ale nie zmienia to faktu, że na pierwszym planie i tak był czysty fun, dzięki któremu seans nie dłużył się ani przez chwilę. Zresztą jak mógłby, skoro jego punktem kulminacyjnym było polowanie na smoka, bez którego żaden szanujący się western nie mógłby się obyć?
No dobrze, kiepskie żarty na bok, zwłaszcza że wcale nie zamierzam ironizować. Wręcz przeciwnie, bo powrót "The Mandalorian" wypadł bardzo dobrze, a Jon Favreau (osobiście wyreżyserował ten odcinek) raz jeszcze udowodnił, że prostota to ogromny atut jego serialu. Nie sądzę, by miało się to zmienić, szczególnie jeśli nadal będzie tak umiejętnie rozkładał akcenty pomiędzy zaspokajaniem fanowskich oczekiwań, a rozwijaniem historii jak podczas pierwszej godziny nowego sezonu.
W tym przypadku wyszło mu praktycznie od początku do końca. Klimatyczny, ale nie zbyt długi wstęp. Powrót na Tatooine i zabawa westernowymi kliszami. Timothy Olyphant w znajomej mandaloriańskiej zbroi. Tona efektownej akcji. A na koniec niby spodziewana, ale i tak fajna niespodzianka. Czy mając to wszystko i na dodatek wciąż tak samo uroczego jak zawsze Baby Yodę, trzeba czegoś więcej?
The Mandalorian, czyli kosmiczny western
Nie, a ja choćbym nawet chciał, nie potrafię się za bardzo do niczego w "The Marshal" przyczepić. Oczywiście, nie stał się nagle "The Mandalorian" serialem z najwyższej półki – to wciąż prosta jak konstrukcja cepa, skierowana w gruncie rzeczy do młodej publiki produkcja, której największą ambicją jest przywrócenie choć części blasku nieco przyblakłej ostatnimi czasy marce. Ale czy to znaczy, że nie można się przy niej fantastycznie bawić?
Pewnie że można, tym bardziej gdy sami twórcy nam to ułatwiają, wykorzystując minimum scenariusza do uzyskania maksimum efektu. Przykład? Sam początek w nietypowej, ale wciąż ewidentnie gwiezdnowojennej miejskiej scenerii, gdzie znaleźliśmy się tylko po to, by Mando (Pedro Pascal, którego bohater ma już wprawdzie imię, ale czy ktoś je pamięta?) mógł zaprezentować swoje umiejętności i przypomnieć, że poza ojcowaniem najsłodszej istocie we wszechświecie, jest też bezwzględnym łowcą nagród. Szybkie i skuteczne, a do tego błyskawicznie wyprowadza fabułę na właściwą ścieżkę.
Ta z kolei pod pozorem poszukiwań pobratymców Baby Yody (czy jak wolicie Dziecka) kieruje nas przez dobrze znane terytoria, zaskakując odkryciem, że wciąż można z nich tak dużo wycisnąć. Nawet posługując się po drodze masą schematów. Bo mimo że historia rozgrywająca się w zapomnianej części Tatooine nie zaskoczyła kompletnie niczym, Favreau i reszta potrafili kreatywnie tchnąć w nią masę życia.
Weźmy wspomnianą już na początku scenę wjazdu do Mos Pelgo i sposób, w jaki zrobiono z niej przepiękny westernowy pastisz. Weźmy Olyphanta, który pojawia się zawsze tam, gdzie trzeba zagrać jakiegoś szeryfa (tutaj niejakiego Cobba Vantha), ale wciąż się w tej roli nie nudzi i chciałoby się pooglądać go w duecie z tytułowym bohaterem znacznie dłużej niż przez jeden odcinek. Weźmy wreszcie sojusz ludzi z Tuskenami i wspólną walkę ze smokiem krayt (którego wcześniej mogliśmy podziwiać tylko w formie szkieletu w "Nowej nadziei"), będącą jednocześnie hołdem dla historii rodem z Dzikiego Zachodu, jak też ich kompletną trawestacją .
The Mandalorian – zabawa nie tylko dla fanów sagi
Powiecie, że to wszystko kompletny banał, który w sumie do niczego konkretnego nie prowadzi, i będziecie mieli sporo racji. Ja wolę jednak docenić pomysłowość twórców, którzy tkwiąc w bez wątpienia ciasnych objęciach telewizyjnego blockbustera, są w stanie go skutecznie ożywić, nie bazując przy tym tylko na możliwościach realizacyjnych. Te są oczywiście duże, co potwierdza skala starcia ze smokiem, ale znacznie bardziej cieszy, że przyjemność oglądania nie bierze się tylko z fajerwerków wizualnych.
Oznacza to bowiem, że "The Mandalorian" ma przyszłość, której wcale nie trzeba opierać wyłącznie na nawiązaniach do filmowej sagi lub pokładać na barkach pewnej małej zielonej istotki. Znaczące zresztą, że Baby Yoda był w tym odcinku tylko cudownym tłem. Czy coś może dobitniej świadczyć o tym, że mamy do czynienia z dobrze przemyślaną historią, a nie pisaną na kolanie opowiastką, niż to że twórcy świadomie odsunęli w cień największą serialową atrakcję?
Oczywiście pora na to, by podopieczny głównego bohatera po raz kolejny zaprezentował swoje możliwości, nadejdzie bez dwóch zdań wcześniej niż później, ale podoba mi się, że serial nie został mu od razu w stu procentach podporządkowany. Główny wątek, w którym kluczowy będzie zapewne pokiereszowany i pozbawiony zbroi, ale jak najbardziej żywy i niestrawiony przez sarlacca Boba Fett (którego gra znany z roli Jango Fetta i jego klonów Temuera Morrison), może się więc spokojnie rozwijać, a nam nie powinno w międzyczasie zabraknąć atrakcji.
Nie ma przy tym znaczenia, czy "Gwiezdne wojny" macie w małym placu i błyskawicznie wyłapujecie każde umieszczone w serialu nawiązanie do reszty uniwersum (w tym odcinku było ich mnóstwo – niekoniecznie odwołujących się tylko do filmów), czy jesteście raczej mniej zaangażowanymi widzami. "The Mandalorian" powinien usatysfakcjonować jednych i drugich, jak dotąd bezbłędnie radząc sobie z dźwiganiem ciężaru oczekiwań i pozostawaniem lekką telewizyjną rozrywką.
A czy ta mogłaby być mimo wszystko lepsza? Jasne, nie obraziłbym się, gdyby na przykład Mando zyskał choć trochę osobowości albo przynajmniej zdjął od czasu do czasu hełm, byśmy się upewnili, że Pedro Pascal wciąż tam jest. Ale póki co uczciwie mogę napisać tylko tyle, że bawiłem się podczas tej godziny znakomicie i już nie mogę się doczekać kolejnych odcinków. GIF-ów z Baby Yodą zresztą też.