"Tacy właśnie jesteśmy", czyli zawsze będziemy mieli Bolonię – recenzja finału
Kamila Czaja
4 listopada 2020, 17:02
"Tacy właśnie jesteśmy" (Fot. HBO)
Luca Guadagnino zaskakiwał nas co tydzień, prawie zawsze pozytywnie. A jak wypadł ostatni odcinek "Tacy właśnie jesteśmy" i jak przebiegały ostatnie wspólne przygody Frasera i Cate? Spoilery.
Luca Guadagnino zaskakiwał nas co tydzień, prawie zawsze pozytywnie. A jak wypadł ostatni odcinek "Tacy właśnie jesteśmy" i jak przebiegały ostatnie wspólne przygody Frasera i Cate? Spoilery.
Jednego na pewno nie można odmówić dziełu Luki Guadagnino: "Tacy właśnie jesteśmy" to opowieść inna niż wszystkie. Czy idealna? Nie do końca, bo o ile były tu zadatki na naprawdę genialną historię o dorastaniu i szukaniu siebie na własnych warunkach, to po pierwszych odcinkach, słusznie chwalonych przez Martę, można było chwilami w ten serialowy koncept nieco zwątpić.
Zdarzały się odcinki, jak ten z szaloną imprezą w cudzym domu, w których nawet magia Guadagnino nie wystarczała, bo uderzał przerost formy nad treścią. Czasami piękne ujęcia nie wynagradzały tego, że postaciom rodziców oraz ich skomplikowanym relacjom z dzieciakami brakowało wystarczającej głębi i kontekstów.
Serial Tacy właśnie jesteśmy łamie zasady
To jednak może tylko narzekania kogoś, kto błędnie oczekiwał od "Tacy właśnie jesteśmy" więcej logiki. Tymczasem mamy przecież do czynienia z serialem, który należy chłonąć emocjami i zmysłami. W tej historii o byciu nastolatkiem i pogubieniu we własnych pragnieniach nie o realizm wszak chodziło, nie o ciągłość – co zresztą podkreśla obfite wykorzystywanie stop-klatek.
Jeśli więc ktoś liczył na polityczne debaty (skoro wszystko toczy się w bazie militarnej w czasie amerykańskich wyborów 2016), spodziewał się bergmanowskich wiwisekcji i wyczerpującego wyjaśnienia toksyczności relacji Frasera (Jack Dylan Grazer) z matką (Chloë Sevigny) czy rozwinięcia postaci drugoplanowych, często zachowujących się w sposób dla widza niezrozumiały, może narzekać.
Jeśli jednak ktoś oglądał "Tacy właśnie jesteśmy", żeby razem z Fraserem i Caitlin (Jordan Kristine Seamón) zdobywać świat "right here, right now", nawet jeżeli to tylko świat amerykańskiej enklawy w małym włoskim miasteczku, z niewielkimi wypadami poza te granice, pewnie się w serialu zakochał. Podobnie jak w finale, w którym twórcy całkiem zrezygnowali z udawania, że chodzi o cokolwiek i kogokolwiek poza tymi dwiema bratnimi duszami.
Tacy właśnie jesteśmy i jeden taki koncert w życiu
W 8. odcinku Fraser i Cate wyruszają do Bolonii na wyczekiwany koncert Blood Orange. Wspólna wyprawa ma słodko-gorzki smak, jako że najwyraźniej matki chłopaka, zgodnie z zapowiedziami, pozbyły się z bazy rodziny Poythressów. Cate czeka najpierw krótki pobyt w Chicago, a potem prawdopodobnie Okinawa.
Tym intensywniejsza jest ta ostatnia przygoda nastolatków, które wojskowa kariera rodziców wciąż rzuca po świecie i uniemożliwia im jakikolwiek zakorzenienie. Wbrew okolicznościom Fraserowi i Cate udało się spotkać kogoś, kto akceptuje ich bez reszty. "OK. To dziwne, ale nie roztrząsam" – powie po prostu Cate, gdy Fraser wyzna, że przyjaźń z Markiem sobie wymyślił. "Sam nie wiem. A czy to wciąż ty?" – odpowie pytaniem Fraser, gdy Cate/Harper zapyta, czy podoba mu się jako chłopak. Właśnie ta niesamowita symbioza przekraczająca granicę pojedynczych wyskoków czy porzuceń napędza serial. I napędza jego finał.
Czy wszystko mnie zachwyciło? No cóż, nie. Mogłabym żyć bez wyznań Brit (Francesca Scorsese), nadal też mam duży problem z tak pokazywanym przekraczaniem przez dorosłych seksualnych granic wobec czternastolatków (w poprzednim odcinku Jonathan i jego dziewczyna wobec Frasera, teraz barmanka z klubu wobec Cate). Nie mam też nic przeciwko Blood Orange, ale koncertowe sekwencje wydawały mi się zdecydowanie za długie.
A przy tym wciąż mam ochotę bronić nawet moim zdaniem gorszych wyborów scenarzystów. Bo może musiało być tak, że Fraser i Cate pocałują po drodze parę "żab", zanim dojdą do wniosku, że powinni, wbrew dawnemu postanowieniu, całować raczej siebie nawzajem? Trudno bowiem nie mieć sporej satysfakcji z zakończenia odcinka. Coś, co mogłoby być typowym domknięciem romantycznej komedii, w wydaniu Guadagnino i z tak zbudowanym kontekstem relacji bohaterów jest wszystkim, tylko nie czymś typowym.
Doskonale już bowiem wiemy, że Fraser i Cate typowi nie są i być nie zamierzają. Na dodatek, co zdecydowanie rzadkie, skutecznie unikają autodefiniowania czy cudzych etykietek. Wszystko, nie tylko tożsamość płciowa i orientacja seksualna, jest w tym serialu płynne i wymykające się przyszpileniu. Bohaterowie "tacy właśnie są", a "tacy" odnosi się do wyjątkowej mieszanki składającej się na konkretnych ludzi, a nie do zbióru narzuconych im z góry społecznych definicji. Im szybciej świat i widzowie się przyzwyczają, tym lepiej!
Tacy właśnie jesteśmy – nie do końca bajkowy finał
Bohaterowie "Tacy właśnie jesteśmy" nie grają według ogólnie przyjętych reguł, a Luca Guadagnino łamie zasady tego, co "wolno" w serialu. Stop-klatki, spektakularne operowanie przestrzenią (jak choćby przy pokazywaniu samotności Cate w nocnej Bolonii) czy całkowity odlot – ujęcia do góry nogami. Wyjątkowy sposób mieszania obrazu i dźwięku, który nawet w kinowym filmie wydawałby się oryginalny. Łączenie gatunków, lekki stosunek do tradycyjnej fabuły, zaskakiwanie co tydzień czymś nowym…
Paradoksalnie te finezje nie zawsze służą serialowi, bo nawet do wyjątkowości zaskakująco łatwo się przyzwyczaić i po jakimś czasie chcieć, żeby treść dogoniła formę. Co nie zawsze się w "Tacy właśnie jesteśmy" udaje. Ale udaje się tam, gdzie to najważniejsze. Choćby w tym, że kiedy Fraser i Cate się do siebie uśmiechają, cała opresyjność świata, w jakim żyją, wszelkie nieporozumienia i wszyscy inni ludzie gdzieś znikają – niczym nowy kolega Frasera.
"Tacy właśnie jesteśmy" proponuje włoską podróż, przy której najlepiej płynąć z prądem, porzucić wygodne społeczne kategorie i różne zdroworozsądkowe pytania, przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy każdą rzecz przeżywa się z taką intensywnością, z jaką przeżywają swoje przygody Fraser i Cate. Nie wszystko mnie tu zachwycało, ale to, co zachwycało, zachwycało naprawdę mocno. Nie wiem, czy nakręcą 2. sezon (Guadagnino byłby chętny), ale jeśli tak, to chętnie sprawdzę, jakie jeszcze treściowe i techniczne reguły zostały do złamania.