Pytanie na weekend: Jakie są wasze ulubione seriale reżyserów filmowych?
Redakcja
7 listopada 2020, 15:10
Fot. HBO/Sky/Cinemax
Luca Guadagnino właśnie nam udowodnił, że filmowi reżyserzy są jak najbardziej pożądani na małym ekranie. Nie on pierwszy i nie ostatni, bo seriali wielkich filmowców jest coraz więcej.
Luca Guadagnino właśnie nam udowodnił, że filmowi reżyserzy są jak najbardziej pożądani na małym ekranie. Nie on pierwszy i nie ostatni, bo seriali wielkich filmowców jest coraz więcej.
W naszym dzisiejszym pytaniu na weekend telewizja spotyka wielki świat kina. Jakie macie ulubione seriale reżyserów filmowych?
Mateusz Piesowicz: Młody papież/Nowy papież
To już na szczęście nie te czasy, gdy "zniżenie się" reżysera filmowego do poziomu telewizji było wielkim wydarzeniem. Dzięki temu wybór jest naprawdę spory. Tym bardziej że w większości przypadków, jeśli już uznani filmowcy brali się za seriale, to zazwyczaj wychodziło im co najmniej nieźle. Jane Campion ("Top of the Lake"), Spike Lee ("She's Gotta Have It"), Alex Garland ("Devs") – ich próby wspominam szczególnie dobrze, ale wymieniać można jeszcze długo.
Mój wybór pada jednak na dwa tytuły od Paolo Sorrentino, czyli twórcy, którego równie ekscentryczny, co wyrazisty styl wydawał mi się niemożliwy do przełożenia na serialowy format. "Młody papież" pokazał, że się myliłem, a "Nowy papież" jeszcze bardziej mnie w tej pomyłce utwierdził. Obydwie produkcje nie tylko miały wszystko, co wyróżnia dzieła włoskiego mistrza kina, ale też udowodniły, że jest we współczesnej telewizji miejsce na prawdziwy artyzm. Ze świecą szukać na małym ekranie czegoś podobnego, więc mam nadzieję, że Sorrentino nie powiedział jeszcze w tej kwestii ostatniego słowa.
Kamila Czaja: Tacy właśnie jesteśmy
Paolo Sorrentino miałby pewnie sporą szansę, żeby w tym pytaniu u mnie wygrać… gdybym mu tę szansę dała. Sama nie wiem, jak to się dzieje, że tak lubiąc tego reżysera, jak byłam z "Młodym papieżem" do tyłu w styczniu, tak jestem i teraz. Na dodatek do zaległości dołączył jeszcze "Nowy papież".
Skoro nie Sorrentino, to zostaje kilka opcji. O ile szanuję dokonania Davida Finchera i oba sezony "Mindhuntera", obejrzałam z przyjemnością, o tyle to nigdy nie był do końca mój ulubiony styl. Wspomnieć muszę też zasługi Jean-Marca Vallée, bo "Ostre przedmioty" i "Wielkie kłamstewka" treściowo okazałyby się czymś łatwym do zapomnienia, gdyby nie artystyczna forma nadana im przez tego reżysera. Nie są to jednak produkcje, które bym aż tak podziwiała, żywię do nich nieco mieszane uczucia. Ostatecznie wybieram więc między tymi widzianymi przeze mnie serialami filmowych reżyserów, które cenię najwyżej: "Olive Kitteridge" Lisy Cholodenko i "Tacy właśnie jesteśmy" Luki Guadagnino.
Może decyduje trochę efekt świeżości, skoro miniserię Cholodenko widziałam lata temu, a "Tacy właśnie jesteśmy" miało finał w tym tygodniu. Ale stawiam właśnie na opowieść o niezwykłych amerykańskich dzieciakach we Włoszech. To, jak udało się Guadagnino przenieść swój specyficzny filmowy warsztat na mały ekran, zasługuje na docenienie. Taka intensywność i sensualność zdarza się przecież rzadko – i w filmach, i w serialach.
Marta Wawrzyn: The Knick
Uwielbiam seriale reżyserów filmowych i bardzo mnie cieszy, że dziś już nie są rarytasem, tylko czymś zupełnie normalnym. Tak, niektórzy wielcy filmowcy mają problem z dostosowaniem się do wymogów telewizji (choćby Baz Luhrmann, ale też chyba David Fincher, którego ilość pracy, jakiej wymagał "Mindhunter", wyraźnie pokonała), ale są też tacy, którzy potrafią wnieść do seriali nową jakość i świeżość.
Obie produkcje HBO reżyserowane przez Jean-Marca Vallée należą do moich ulubionych, właśnie dlatego, że jego styl wywindował przeciętne historie z książek na inny poziom. Uwielbiam "Olive Kitteridge" i "Top of the Lake", bardzo mi się spodobało "Tacy właśnie jesteśmy". "Młodego papieża" i "Nowego papieża" bardziej podziwiam niż lubię, a co do Davida Finchera — wciąż mam nadzieję, że za kilka lat jednak "Mindhuntera" dokończy. Bo po prostu szkoda to tak zostawić.
Największą słabość do dziś mam jednak do duetu z czasów, kiedy reżyserzy filmowi na małym ekranie byli rzadkimi gośćmi. Po pierwsze, "Zakazane imperium", którego pierwszy odcinek, reżyserowany przez Martina Scorsese, oszołomił mnie swoim bogactwem. Potem bywało różnie, ale pierwsze wrażenie pamiętam dobrze do dziś. Po drugie i nawet ważniejsze, "The Knick". Pilotem, który w niczym nie przypominał seriali kostiumowych, jakie znałam, zachwyciłam się, oglądając go w kinie. Praca Stevena Soderbergha, który nie tylko serial reżyserował, ale też montował i był operatorem, robiła piorunujące wrażenie. Dziś seriale, które mają tak unikalny styl, już nie dziwią. Wtedy to był cudowny dowód na to, że telewizja też może być wielka.