"Dash i Lily", czyli korespondencja z magicznego Nowego Jorku – recenzja świątecznego serialu Netfliksa
Kamila Czaja
12 listopada 2020, 13:03
"Dash i Lily" (Fot. Netflix)
"Dash i Lily" to kumulacja bożonarodzeniowych konwencji i gatunkowych reguł komedii romantycznej, ale pełna uroku i zapewniająca upragnioną ucieczkę od rzeczywistości.
"Dash i Lily" to kumulacja bożonarodzeniowych konwencji i gatunkowych reguł komedii romantycznej, ale pełna uroku i zapewniająca upragnioną ucieczkę od rzeczywistości.
Nie należę do widzów, którzy oglądają wszystkie bożonarodzeniowe produkcje. Umknęło mi co najmniej kilku netfliksowych "świątecznych książąt", a grudniową ofertę Lifetime czy Hallmarku kojarzę raczej z kolejnych afer o konserwatyzm lub przeciwnie, przełamywanie tabu w konwencjonalnych opowieściach tego typu. A jednak mam słabość do bożonarodzeniowej klasyki, pojedynczych tytułów telewizyjnych i, co w tym przypadku bardzo istotne, komedii romantycznych.
To wszystko jest o tyle ważne, że mój seans "Dasha i Lily", serialu opartego na książce Davida Levithana i Rachel Cohn, z jednej strony wyznaczały dość wysokie oczekiwania ustawione oglądaniem "Tego wspaniałego życia" czy – mimo sztampy – "To właśnie miłość". Z drugiej strony jednak nie mam przesytu znajomych fabularnych schematów świątecznych. Ileś z nich rozpoznam, ale nie jest to moje tysięczne spotkanie z niemal identyczną narracją.
O ile oglądam ostatnio najwięcej młodzieżowych produkcji od czasów, kiedy sama byłam młodzieżą, tak tu też jeszcze pewne ogólnie przyjęte rozwiązania nie zdążyły mnie mocno wymęczyć. I chociaż nie jestem w grupie wiekowej, do której skierowano "Dasha i Lily", bo braci Jonasów rozróżniam średnio, a na dodatek mylą mi się czasem z One Direction, to wszystkie powyższe okoliczności sprawiły, że nowa produkcja Netfliksa okazała się dla mnie przyjemnym doświadczeniem.
Dash i Lily to konwencja, ale świadoma
Przemawia przeze mnie pewnie też odkryta w ostatnich miesiącach potrzeba ucieczki od rzeczywistości w miłe opowieści, w których nikt nie musi nosić maseczek. Ale trzeba zaznaczyć, że nie każdy eskapizm na mnie działa. Pocztówkowość Paryża, do którego udała się niedawno Emily, miałaby swój urok, ale tam sztampowość fabuły i zachowanie głównej bohaterki irytowały mnie w dużym stopniu. Tymczasem Nowy Jork z "Dasha i Lily", chociaż równie wyidealizowany, mnie zaczarował.
Pewnie wypadałoby przejść do fabuły, tyle że jest ona akurat najmniej ujmującą częścią serialu. Zamknięty w sobie, nieco mizantropijny Dash (Austin Abrams, "Euforia") i pełna, nieraz wymuszonego na samej sobie, optymizmu Lily (Midori Francis) korespondują za pomocą czerwonego notesu, poznając się w ten sposób niebezpośrednio i wpływając na drugą osobę w sposób, który zmienia życie.
Czego tu nie ma! Od wzorowania się na "Opowieści wigilijnej", "Kopciuszku" i "Alicji w Krainie Czarów", przez zarys fabularny rodem ze "Sklepu na rogu" z 1940 roku i jego nowszej wariacji, "Masz wiadomość", po cytaty z "Notting Hill" i sceny z "Nic nie mów". Serial zanurzony jest w tym, co znamy, ale ma jedną zasadniczą zaletę w tej kwestii: większość inspiracji przywołuje wprost, gra nimi, odnawia je – mniej lub bardziej subtelnie. To nie czysta "zrzynka" z klasyki sprzedana jako coś własnego, ale świadoma zabawa konwencją.
Nie wiem, czy tak to zadziała na wszystkich, ale dla mnie te nawiązania, tak bezpośrednio ukazane, stanowiły zaletę "Dasha i Lily", dodatkowy argument, żeby śledzić rozwijająca się między nastolatkami więź. Zwłaszcza że ich relacja i oni sami mają urok pewnej staroświeckości, analogowości w cyfrowym świecie. Nie bez przyczyny ważnym dla nich miejscem okazuje się księgarnia Strand, która dla mnie jest równoprawną bohaterką tej historii.
Dash i Lily, i Nowy Jork
Zresztą cały Nowy Jork z "Dasha i Lily" to bohater serialu. Wysyłani przez siebie nawzajem w kolejne miejsca, które mogą dać im nowe doświadczenia i zmianę szkodliwych przyzwyczajeń, Dash i Lily odkrywają mniej lub bardziej niszowe i wielokulturowe zakątki – i faktycznie dzięki temu pracują nad sobą, uczą się nowych reakcji na problemy i otwierają na poznanie tej drugiej osoby.
Reszta okazuje się nieco mniej zajmująca, bo obowiązkowe przeszkody na drodze do szczęśliwego finału, obejmujące byłą dziewczynę Dasha czy potencjalnego chłopaka dla Lily, pomoc przyjaciół w zaaranżowaniu wielkiego romansu czy problemy z rodzinami, nie są jakoś szczególnie oryginalne. Chociaż należy docenić, że "była" nie jest wcale wredna, po prostu nie pasuje do Dasha aż tak dobrze, a w przypadku Lily znaczenie ma jej mieszane pochodzenie etniczne.
Na drugim planie pojawiają się zresztą, nawet jeśli niewykraczające mocno poza konwencję, całkiem przyjemne postacie, choćby przyjaciel Dasha, Boomer (Dante Brown, "Zabójcza broń"), czy ekscentryczna ciotka Lily (Jodi Long). Spory przekrój postaci zaludniających cudowny Nowy Jork składa się na magiczny świat, świetną scenerię dla nastoletniego romansu, nawet jeśli sam romans nie przekonał mnie do końca, bo pokierowanie akcji w ten sposób wydawało mi się raczej kwestią wypełniania konwencji. Bez problemu uwierzyłam natomiast w korzystną dla obu stron przyjaźń.
Dash i Lily, czyli serial nietoksyczny
Przyznaję, że miałam problem z uwierzeniem, że chodzi o nastolatków. Aktorzy są parę lat starsi niż postacie, a na dodatek grają bohaterów trochę niedzisiejszych, oczytanych, już mocno samoświadomych. Jednak ta ich dojrzałość, stosunkowo duża jak na niedorosłych bohaterów komedii romantycznej, może być odświeżająca na tle innych tego typu historii.
Poza tym miło zobaczyć związek z księgarnią w tle pozbawiony toksyczności serialu "Ty". I nawet bajka, w którą "Dash i Lily" często się zmienia, zostaje wprost rozbrojona. Wychodzimy poza tak frustrujący schemat księcia ratującego damę w opałach, a netfliksowy nastoletni romans okazuje się posiadać na marginesie walor feministyczny.
Dla mnie "Dash i Lily" to bardziej klimat (wzmacniany świetną muzyką), miejsca, gry konwencją i stosunkowo nowoczesny przekaz niż sama historia. Zdarzały się momenty, kiedy nieco się nudziłam, obowiązkowe zbiegi okoliczności mnie niezamierzenie bawiły, a "niezbędne" komplikacje na drodze do szczęścia przeczekiwałam. Przez większość ośmiu mniej więcej półgodzinnych odcinków bawiłam się jednak dobrze lub nawet bardzo dobrze, bo właśnie czegoś takiego potrzebowałam.
Czy warto oglądać serial Dash i Lily
Pewnie polecałabym obejrzeć "Dasha i Lily" raczej bliżej Bożego Narodzenia, bo oderwanie się od tak świątecznego serialu po to, żeby odkryć, jak mamy do końca grudnia daleko, może boleć. Ale wiadomo, że dla Netfliksa liczą się przede wszystkim widzowie w pierwszych tygodniach po premierze. Powstały już dwie kolejne książki z serii o Dashu i Lily, więc jest co adaptować. I chętnie zobaczyłabym następne sezony.
A oderwanie musi boleć i tak. Na piękne śnieżne święta bez dystansu społecznego, a nawet na pójście do zatłoczonej księgarni mamy szanse raczej mgliste, więc chociaż obejrzyjmy sobie to na ekranie. Potem ewentualnie ratując jakąś kameralną księgarnię i udając się, zamiast do Nowego Jorku, po odbiór paczki.