Pytanie na weekend: Jaka jest wasza najbardziej wstydliwa serialowa przyjemność?
Redakcja
14 listopada 2020, 13:12
Fot. Netflix/CW/Freeform
Z okazji zbliżającego się powrotu "Virgin River" robimy krótki przegląd serialowych guilty pleasures. Czy są takie tytuły, do których oglądania wolelibyście się nie przyznawać?
Z okazji zbliżającego się powrotu "Virgin River" robimy krótki przegląd serialowych guilty pleasures. Czy są takie tytuły, do których oglądania wolelibyście się nie przyznawać?
Ostatnia dekada to wysyp seriali jakościowych — i wszelkich innych. I najczęściej to właśnie te "inne" zdobywają wielomilionową publikę. My też je oglądamy i nie zawsze chcemy się do tego przyznawać. Nasze dzisiejsze pytanie na weekend brzmi: jakie macie najbardziej wstydliwe serialowe przyjemności?
Kamila Czaja: Słodkie kłamstewka
Mam w serialowym życiorysie sporo epizodów, których wolałabym nie wspominać – zwłaszcza publicznie. Większość dotyczy jednak przeszłości jeśli nie zamierzchłej, to usprawiedliwiającej niektóre wybory moim wiekiem. Oczywiście z perspektywy czasu łatwo mi myśleć, że do porzucenia pewnych tytułów albo wręcz niezaczynania powinnam dojrzeć szybciej, ale wtedy przeżywałam głęboko (przykładem, wcale nie najgorszym z możliwych, niech będzie oryginalne "Melrose Place").
W ostatnich latach albo minęła mi duża skłonność do wstydliwych przyjemności… albo zatarła mi się definicja i nie uważam, że niektóre rzeczy są wstydliwe? Szukając jednak w stosunkowo świeżych serialowych doświadczeniach, znajduję co najmniej dwa "odpowiednie" tytuły. Ostatnio obejrzałam "Emily w Paryżu" i nie jestem pewna, w imię czego. Jednak po pierwsze nie zamierzam wracać na 2. sezon, a po drugie trudno tu mówić o przyjemności, tak mocno radość z ładnych widoczków mieszała mi się z frustracją.
"Słodkie kłamstewka" oglądałam natomiast przez cztery sezony i porzuciłam tę absurdalną historię dopiero na początku 5. serii. Długo emocjonowałam się kolejnymi zwrotami akcji i romansami bohaterek, nawet mając świadomość, że to guilty pleasure z gatunku tych typowych. Do dziś nie wiem, czy bardziej cieszy mnie, że uciekłam z Rosewood prawie trzy sezony przed końcem, czy martwi, że zrobiłam to tak późno.
Mateusz Piesowicz: Seriale z Arrowverse
Nie mam wprawdzie konkretnego tytułu, który mógłbym bez cienia wątpliwości określić mianem własnego guilty pleasure, ale za to mogę łatwo wskazać swoją serialową słabość. Są nią produkcje superbohaterskie, którym zazwyczaj poświęcam więcej czasu, niż na to zasługują. Tak, nawet tym najsłabszym, a właśnie do nich zalicza się większość produkcji rodem z CW.
Choć to bynajmniej nie tak, że oglądałem absolutnie wszystko z serialowego Arrowverse, nie mogę zaprzeczyć, że z większością wchodzących w jego skład tytułów nie rozstawałem się zaraz po premierze. Taki los spotkał w sumie tylko "Batwoman" – przy całej reszcie wytrwałem co najmniej sezon lub dłużej, do tego wracając tradycyjnie na crossovery.
Z całego tego towarzystwa zdecydowanie najlepiej wspominam natomiast "Legends of Tomorrow". Serial durny i tandetny do bólu, ale przy tym pełen zdrowego dystansu oraz odlotowych pomysłów, które sprawiały, że oglądało się go z nie taką znowu wstydliwą przyjemnością. Przerwałem, bynajmniej nie z powodu jakości, a zwykłego braku czasu, dopiero w 4. sezonie, ale w sumie może jeszcze sprawdzę, co słychać u tej kolorowej ekipy?
Marta Wawrzyn: Gilmore Girls: A Year in the Life
Ja mam sporo za uszami, jeśli chodzi o wszelkiego typu serialowe guilty pleasures. Przerobiłam chyba wszystko oprócz produkcji Shondalandu, których styl po prostu mnie odstręcza, i to w zasadzie niezależnie od tematyki. Moje największe słabości to produkcje młodzieżowe z wyraźnym dodatkiem soap opery ("Riverdale", "Plotkara" — oba rzucone w trakcie 3. sezonu) i romanse w idyllicznych małych miasteczkach (kiedyś "Hart of Dixie", teraz "Virgin River"). Najczęściej jednak daję radę się opamiętać i rezygnuję z dalszego oglądania, kiedy początkowy czar pryska.
Ale jest taki tytuł, do którego regularnie powracam, choć jakość pozostawia wiele do życzenia: "Gilmore Girls: A Year in the Life". Mniej więcej raz do roku, najczęściej w okresie świątecznym, kiedy czuję się już wyczerpana nowościami i kompletnie nie chce mi się myśleć, odpalam ten przesadzony pod każdym względem, pozbawiony odrobiny naturalności koszmarek, w którym trudno rozpoznać i Rory, i Lorelai, i spędzam z nim cały weekend. W międzyczasie myślę sobie, jakie to jest złe i jak bardzo nie przypomina starego "Gilmore Girls", ale broń Boże nie przerywam. W końcu to jak długi film z ulubionymi (przynajmniej kiedyś) bohaterkami.