"The Mandalorian", czyli nostalgia wsparta technologią – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
18 grudnia 2020, 20:41
"The Mandalorian" (Fot. Disney+)
Czego spodziewaliśmy się po finale 2. sezonu "The Mandalorian"? Wiadomo, akcji, fajerwerków i emocji. Twórcy zafundowali nam jednak znacznie większą niespodziankę. Spoilery!
Czego spodziewaliśmy się po finale 2. sezonu "The Mandalorian"? Wiadomo, akcji, fajerwerków i emocji. Twórcy zafundowali nam jednak znacznie większą niespodziankę. Spoilery!
Pisząc przed kilkoma tygodniami o premierze drugiej odsłony "The Mandalorian", nie ukrywałem entuzjazmu, licząc, że twórcy utrzymają równie wysoką formę przez cały sezon. Nie rozczarowałem się, bo osadzony w uniwersum "Gwiezdnych wojen" serial zdecydowanie podniósł sobie poprzeczkę względem poprzedniego roku – i to pod każdym względem.
The Mandalorian – efektowny finał 2. sezonu
Oznacza to oczywiście, że zachowana została podstawowa zasada każdego sequela, a więc wszystkiego było więcej – akcji, znanych postaci, nawiązań do filmów i seriali, itd. Sprowadzanie sprawy tylko do tego byłoby jednak jej nadmiernym uproszczeniem. Owszem, "The Mandalorian" to teraz już blockbuster jak się patrzy, ale za rozmachem i fanserwisem poszedł również fabularny rozwój, z którym w 1. sezonie były pewne problemy.
Pamiętacie przecież na pewno odcinki, które trudno było nazwać inaczej niż zapychaczami. Świetnie zrobionymi, lecz niemającymi praktycznie żadnego znaczenia dla fabuły serialu, która zresztą wyglądała dość umownie. Kolejny sezon zmienił to w istotnym stopniu. Jasne, wciąż zdarzały się odcinki stawiające w większym stopniu na poboczne wątki, ale wyraźnie określony cel robił swoje i nie było już poczucia proceduralnego przeskakiwania z przygody do przygody. A że jednocześnie historia wciąż była wręcz banalnie prosta, pozostawało cieszyć się widowiskiem.
Ukoronowaniem tegoż miał być natomiast finał, do którego przygotowywaliśmy się wraz z Mando (Pedro Pascal, który wreszcie miał kilka okazji do pokazania twarzy) od paru odcinków. Albo i dłuższej, zależy czy bardziej skupialiście się na ratowaniu Baby Yody (dajcie mi jeszcze chwilę, wkrótce przyzwyczaję się do Grogu), czy na nieuniknionej perspektywie starcia naszego bohatera z Moffem Gideonem (Giancarlo Esposito). Cokolwiek ekscytowało was bardziej, nie powinniście czuć się rozczarowani, bo cały finał to właściwie jedna wielka sekwencja akcji.
The Mandalorian — niespodzianka w finale 2. sezonu
Do tego, że "The Mandalorian" nie owija w bawełnę, zdążyłem się już jednak przyzwyczaić, więc i tutaj natychmiastowe przejście do konkretów kompletnie mnie nie zdziwiło. Chwila kosmicznego pościgu, szybka rekrutacja wparcia w osobie Bo-Katan (Katee Sackhoff), jeszcze szybsze opracowanie planu i już jesteśmy na pokładzie imperialnego krążownika, gdzie nasza grupka stawia czoła przeważającym oddziałom wroga. Oczywiście skutecznie.
Przeszkody? Niewielkie. A to drobna kłótnia między Mandaloriankami a Bobą Fettem (Temuera Morrison), a to Carze Dune (Gina Carano) puściły nerwy na wspomnienie Alderaan, a to Moff Gideon próbował zrobić pożytek ze swojego miecza. Ot standard, by każdy miał swój moment chwały w odcinku. Równie zrozumiałe było znaczne pogorszenie sytuacji naszych bohaterów za sprawą mrocznych szturmowców – maszyn, które okazały się o wiele bardziej zabójcze od swoich ludzkich odpowiedników. Ale od czego jest ratunek w ostatniej chwili?
O ile do tego punktu można było mieć wobec twórców (odcinek na podstawie scenariusza Jona Favreau wyreżyserował Peyton Reed) pewne zastrzeżenia, czy aby nie przesadzają z prostotą wybranych rozwiązań, o tyle końcówka pozwoliła zrozumieć, czemu aż tak im się spieszyło. Zostawiona na finał niespodzianka okazała się bowiem bombą największego z możliwych kalibrów, spychając całą resztę na drugi plan w tempie podobnym do tego, z jakim Luke Skywalker (Mark Hamill) pozbywał się stojących mu na drodze droidów. Zaraz, kto?
Luke Skywalker w finale 2. sezonu The Mandalorian
Muszę przyznać, że tego się nie spodziewałem. Oczywiście jasne było, że sygnał wysłany przez Grogu za pośrednictwem Mocy nie zostanie bez odpowiedzi, a biorąc pod uwagę czas akcji (po "Powrocie Jedi"), nasuwało się, kto może przybyć na wezwanie, ale… powiedzmy, że kwestie techniczne to tylko jeden z problemów, jakie stały na drodze takiemu rozwiązaniu. Przynajmniej w teorii. W praktyce okazało się, że przeniesienie Marka Hamilla w czasie nie jest aż tak wielkim wyzwaniem, jak można by sądzić.
Mniejsza jednak o technologiczny wymiar tego rozwiązania. Spór o to, jak ocenić cyfrowe "odmłodzenie" aktora (lepiej niż przyzwoicie, ale nie całkiem dobrze?) nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, gdy weźmie się pod uwagę całą resztę. A ta wypadła idealnie, pozwalając nam krok po kroku śledzić, jak filmowa legenda materializuje się niemal czterdzieści lat później na małym ekranie.
Najpierw wlatujący do hangaru samotny X-Wing. Potem charakterystyczna postać w płaszczu z kapturem. Zielony miecz świetlny. Prawa dłoń w czarnej rękawicy. W tym momencie musieliśmy już wiedzieć, ale nadal można było wątpić. To on, prawda? Nikt nie robi sobie z nas żartów? Widok znajomej twarzy powinien wystarczyć za dowód, ale jakby ktoś wciąż nie był przekonany, na wszelki wypadek dostaliśmy jeszcze potwierdzającą "autentyzm" zdarzeń obecność R2-D2. Tak, to Luke we własnej osobie.
Wiem że to sztucznie wywoływana nostalgia. Wiem, że twórcy doskonale zdają sobie sprawę z ogromnej mocy sentymentu, zwłaszcza w przypadku "Gwiezdnych wojen", i potrafią to bezbłędnie wykorzystać. Wiem, że za decyzją o takim, a nie innym rozwiązaniu, stoi w mniejszym stopniu artystyczna wizja, a w większym czyste wyrachowanie. Ale wiecie co? Zupełnie mnie to nie obchodzi, o ile efekt końcowy działa. A tutaj zadziałał wręcz spektakularnie, fundując widzom (i bohaterom podglądającym imponującą walkę Luke'a na ekranach) nową odsłonę bajki, którą kiedyś już pokochali.
The Mandalorian – wielkie emocje i pytanie co dalej
Samo to zapewniło wystarczającą dawkę emocji, by obdzielić nimi cały sezon, ale na ożywających wspomnieniach sprzed lat bynajmniej nie skończyliśmy. Pojawienie się Luke'a oznaczało wszak, że końca dobiegły poszukiwania "domu" dla Grogu, co z kolei musiało prowadzić do bolesnego rozstania.
Na pierwszy rzut oka dziwić może jego emocjonalna skala. Pamiętajmy, że mowa tu o uroczym stworku z jednej strony i małomównym łowcy nagród, którego twarzy nawet dobrze nie znamy, z drugiej. Czy taką parą można się przejąć? Ależ oczywiście, potrzeba do tego tylko (i aż) dobrej historii. O tym, że "The Mandalorian" dostarczał ją co tydzień, można było przekonać się w pełni właśnie podczas pożegnania Grogu z "ojcem".
Czy Mando zdejmujący hełm, łamiąc przy tym wszystkie reguły, jakimi się kieruje, wzbudziłby choć odrobinę emocji, gdyby pozostawał tylko pozbawioną indywidualnych cech figurą? Czy sięgający do jego twarzy Grogu wzruszałby, gdybyśmy widzieli go wyłącznie jako słodką przytulankę? Czy wreszcie łzy w oczach Mandalorianina mogłyby wyglądać choć odrobinę autentycznie, gdyby wcześniej między nim, a dzieckiem nie wytworzyła się więź, w którą bylibyśmy w stanie uwierzyć?
Odpowiedź na każde z pytań to oczywiście "nie", dlatego daleko mi do stwierdzenia, że "The Mandalorian" to pozbawiona uczuć, widowiskowa rozrywka. Nie, to serial stanowiący godne dziedzictwo kosmicznej sagi i wiedzący, jak wielka moc tkwi w dobrej opowieści, nawet jeśli ta nie należy do najbardziej skomplikowanych. Liczę, że tak zostanie bez względu na to, w jakim kierunku pójdzie ta historia dalej.
A opcji na to jest co najmniej kilka, zaczynając od tej najbardziej się narzucającej, czyli skierowania Mando na jego rodzinną planetę. Rozwój bohatera i zarysowany swoisty konflikt między nim a Bo-Katan otwiera różne możliwości, więc nawet jeśli mielibyśmy na dłużej odpocząć od Grogu, atrakcji brakować nie powinno. Kwestia ubrania ich we wciągającą fabułę.
Przy okazji zobaczymy też, jak twórcy poradzą sobie bez ulubieńca publiczności, bo choć nie wierzę w zbyt długie rozstanie z tak uwielbianą postacią jak Baby Yoda, patrząc na disneyowską ofensywę, nie wykluczałbym opcji, że mały słodziak prędzej czy później dostanie własny serial. Inna sprawa, że skoro te wyłażą teraz dosłownie z każdego kąta (miłośnikom Boby Fetta polecam obejrzeć scenę po napisach finałowego odcinka), to obawiałbym się raczej o utrzymanie ich odpowiedniego poziomu. Ale to akurat problem, który póki co "The Mandalorian" nie dotyczy.