Najlepsze serialowe występy aktorskie w 2020 roku
Redakcja
25 grudnia 2020, 13:41
Fot. Netflix/HBO
Za nami świetny rok w serialach. Podsumowania zaczynamy od listy najlepszych występów: od duetu z "Normalnych ludzi", przez "Gambit królowej" i "To wiem na pewno", aż po "Wielką".
Za nami świetny rok w serialach. Podsumowania zaczynamy od listy najlepszych występów: od duetu z "Normalnych ludzi", przez "Gambit królowej" i "To wiem na pewno", aż po "Wielką".
Daisy Edgar-Jones i Paul Mescal — Normalni ludzie
"Normalni ludzie" to świetna książka i jeszcze lepszy serial, co jest zasługą dwójki idealnie dobranych wykonawców, którzy dosłownie rozpalali ekran, zamieniając najprostsze sceny i najzwyklejsze emocje w hipnotyzujący, pełen magii spektakl.
A niby to taka prosta historia: dwójka nastolatków z małego miasteczka w Irlandii, Marianne (Daisy Edgar-Jones) i Connell (Paul Mescal), poznaje się w szkole i zaczyna między nimi iskrzyć. Problem w tym, że ona jest szkolnym wyrzutkiem, a on jednym z najpopularniejszych chłopaków i zależy mu na reputacji. Romans rozwija się w ukryciu, co nie może prowadzić do niczego dobrego. Potem para spotyka się ponownie na studiach i kilka razy rozstaje się i wraca do siebie, zawsze mnożąc przeszkody na drodze do szczęścia. A my nie możemy oderwać się od ekranu.
Wielką siłą "Normalnych ludzi" jest wrażliwość, emocje i zniuansowane portrety psychologiczne postaci. Ona jest neurotyczną, problematyczną indywidualistką, on skrytym chłopakiem, który ukrywa swoje prawdziwe ja i ma skłonności do depresji. Patrzenie, jak dorastają, uczą się siebie i popełniają całą masę młodzieńczych błędów, nie będąc w stanie się odnaleźć — i odnaleźć siebie nawzajem — niejednokrotnie łamie serce. Daisy Edgar-Jones i Paul Mescal perfekcyjnie grają wszelkie niuanse, wzloty i upadki swoich bohaterów, drobiazgi, które czynią różnicę.
A najlepsi są razem. Niezależnie od tego, czy Connell i Marianne prowadzą zwykłą rozmowę, czy przechodzą jedno ze swoich licznych nieporozumień, czy są ze sobą w łóżku, chemia między nimi jest niemalże namacalna. Nic dziwnego, że Wielka Brytania oszalała na punkcie tej pary, bo piękniejszego — w każdym możliwym sensie — duetu nie było w tym roku na małym ekranie. [Marta Wawrzyn]
Rhea Seehorn — Better Call Saul
Niby trochę czasu już minęło, a jednak nadal trudno przejść obojętnie obok faktu, że Akademia Telewizyjna kompletnie zignorowała bez mała genialną kreację Rhei Seehorn w "Better Call Saul". Ba, oni ignorują ją konsekwentnie od lat, nie zważając ani na to, że już od jakiegoś czasu to właśnie jej bohaterka stanowi o sile świetnego przecież serialu, ani że rolą w 5. sezonie pobiła całą telewizyjną konkurencję – bez podziału na kategorie.
Zostawmy jednak absurdalne decyzje Akademików, skupiając się na naszej głównej bohaterce. Aktorce, która podobnie jak jej ekranowa odpowiedniczka, musiała trochę poczekać na wyjście z cienia, będąc samotną kobietą w bardzo męskim serialu. Stopniowe ugruntowywanie swojej pozycji i rośnięcie w siłę z sezonu na sezon nie poszło jednak na marne – ostatni rok należał bez wątpienia zarówno do Kim Wexler, jak i do Rhei Seehorn.
To natomiast oznaczało, że mogliśmy obejrzeć inną twarz bohaterki znanej dotychczas raczej ze sztywnego przestrzegania reguł i trzymania się w cieniu. Tym razem zobaczyliśmy kobietę zdolną do stanięcia twarzą w twarz ze śmiertelnym niebezpieczeństwem i wygrania tego pojedynku. Wychodzącą z przypisanych jej drugoplanowych ról, by przejąć panowanie nad sytuacją i sprawiającą, że wszystkie przekręty Jimmy'ego wydają się teraz dziecięcą igraszką. A wreszcie przerażającą – bo kto właściwie może wiedzieć, do czego jest ona zdolna?
My na pewno nie będziemy zgadywać, czekając cierpliwie na odpowiedzi, jakie zaserwują nam twórcy. Nie mamy wątpliwości, że cokolwiek wymyślili dla Kim, pożegnanie z nią będzie piekielnie ekscytujące, a Rhea Seehorn sprawi, że długo go nie zapomnimy. [Mateusz Piesowicz]
Jurnee Smollett — Kraina Lovecrafta
Aktorka wcześniej kojarzona głównie z dwoma ostatnimi sezonami "Friday Night Lights" i "Czystej krwi" w "Krainie Lovecrafta" dała nam bohaterkę na miarę naszych czasów, mimo że akcja serialu toczy się w latach 50. Letitia Lewis w przeciwieństwie do Hippolyty i Ruby nie przenosiła się do innych wymiarów ani do innych ciał, ale też potrafiła wziąć sprawy w swoje ręce.
Jurnee Smollett rewelacyjnie poradziła sobie z niuansami w postaci Leti. To kobieta mocno wyzwolona, a przecież tak naprawdę niedoświadczona w relacjach z mężczyznami. Dla tego jednego, który okaże się dla niej najważniejszy, gotowa na wiele, ale i stawiająca granice, kiedy traumy Atticusa zaczną jej zagrażać fizycznie i psychicznie. Mająca sporo na sumieniu, o czym często przypomina jej siostra, ale przecież bez wątpienia należąca do "tych dobrych".
Już w pilocie, kiedy Leti zamiast grzecznie czekać, aż mężczyźni ją ocalą, sama parę razy wyciąga ich z kłopotów, widać potencjał na silną i interesującą postać. W 3. odcinku Smollett ma okazję dodatkowo pokazać klasę, kiedy historia nawiedzonego domu i sąsiedzkiego rasizmu wysuwa jej postać na pierwszy plan. A i potem, przez resztę sezonu, Leti na równych prawach bierze udział w licznych przygodach, nawet gdy wymagają one nadludzkich poświęceń. Ta rola to połączenie siły i delikatności, które wychodzi Smollett fantastycznie. [Kamila Czaja]
Anya Taylor-Joy — Gambit królowej
"Gambit królowej" to chyba największy serialowy fenomen tej jesieni i zarazem tytuł, na który pewnie nie postawilibyśmy aż tyle przed premierą. W końcu jak wiele osób może zainteresować serial o szachach? Jak się okazało, właściwie każdego — wystarczy porządnie napisany scenariusz i wyrazisty wykonawca w głównej roli. A dokładniej, wykonawczyni, bo w tym przypadku ogromne znaczenie ma fakt, że oglądamy kobietę torującą sobie drogę łokciami w męskim świecie. Z ogromnym wdziękiem i jeszcze większą siłą i determinacją.
Anya Taylor-Joy, wcielająca się w mistrzynię szachową Beth Harmon w wersji zarówno nastoletniej, jak i dorosłej, to prawdziwy skarb "Gambitu królowej". Wspaniale się na nią patrzy, kiedy jako Beth uparcie dąży do celu, pokonując liczne przeszkody, a przy tym dosłownie sprawia, że szachy stają się sexy, dokopując kolejnym nie doceniającym jej przeciwnikom i przy tym wyglądając jak milion dolarów. Beth genialna, triumfująca, żyjąca według własnych zasad i podbijająca świat, który nie przyjmuje jej z otwartymi ramionami, jest przepięknym widokiem.
Ale ta bohaterka ma też drugą twarz, naznaczoną licznymi upadkami. Prochy, alkohol i ciągłe zmagania z wewnętrznymi demonami, połączone z obawą, że jeśli odstawi używki, to przestanie wygrywać, to bardzo ważna część historii Beth Harmon. Geniusz i szaleństwo zdecydowanie idą tutaj w parze, a Anya Taylor-Joy zgrabnie to łączy, tworząc jeden z najbardziej wyrazistych, charakterystycznych i wartych obejrzenia serialowych portretów tego roku. [Marta Wawrzyn]
Mark Ruffalo — To wiem na pewno
Mark Ruffalo to jedyny aktor, który samodzielnie załapał się do naszego zestawienia, co świadczy z jednej strony o dominacji pań (wśród kreacji, które wypadły z listy, też przeważały aktorki), ale z drugiej podkreśla klasę tego wykonawcy. Konkurencję miał przecież taką, że wyróżnić się na jej tle nie było łatwym zadaniem, a jednak nie wahaliśmy się ani chwili, że miejsce wśród najlepszych mu się należy.
I bynajmniej nie chodzi tylko o to, że w udziale przypadła mu podwójna rola. Owszem, wiedząc, że Ruffalo zagra braci bliźniaków w miniserialu "To wiem na pewno", można było w ciemno zakładać, że nie przejdzie to bez echa (póki co ten występ przyniósł mu już Emmy) – skala trudności wyzwania i sposób, w jaki sprostał mu aktor, przerosły jednak nasze oczekiwania. Zagrać dwóch różnych bohaterów potrafi wielu, ale stworzyć przy tym równie złożone i poruszające kreacje to już coś wykraczającego poza standardowy warsztat.
Dominick i Thomas Birdseyowie zapadli nam w pamięć nie tylko ze względu na wszystkie cierpienia, jakie zafundował im los (i które Ruffalo przedstawił bardzo wiarygodnie także fizycznie), ale przede wszystkim z uwagi na łączącą ich relację. Przechodząca od nieraz trudnej braterskiej miłości do zrozumiałego zmęczenia i chęci oderwania się choć na chwilę od wymagającego opieki bliźniaka, została przedstawiona w sposób tak ludzki, że rozumieliśmy i współczuliśmy obydwu bohaterom.
Cierpieliśmy razem z Thomasem, gdy czuł się niesłusznie porzucony. Rozpaczaliśmy razem z Dominickiem, gdy wyrzuty sumienia ściągały go na samo dno. Wreszcie ściskaliśmy kciuki, by zdołał się od niego odbić. Bywało to wyczerpujące, ale nigdy z powodu Marka Ruffalo. Ten wykonał swoją pracę tak dobrze, że można się tylko zachwycać rezultatami. [Mateusz Piesowicz]
Michaela Coel — Mogę cię zniszczyć
Trudno oddzielić zasługi Michaeli Coel w zakresie napisania "Mogę cię zniszczyć" i zagrania w tym serialu głównej roli, nie byłoby bowiem takiej Arabelli, gdyby nie wyjątkowy scenariusz, ale jeszcze trzeba było aktorsko sprostać wyzwaniu. Coel poradziła sobie świetnie z postacią wyrazistą, ale przecież równocześnie trudno uchwytną. Stworzyła – na papierze i na ekranie – niedającą się zaszufladkować bohaterkę i trudno wyobrazić sobie w tej roli kogoś innego.
Bella jest pewna siebie, skłonna do impulsywnych decyzji, dobrze czująca się w swojej skórze. Ma sprawdzonych przyjaciół, za nią upojny włoski romans, przed nią pisarska kariera. Gwałt wywraca do wszystko do góry nogami, ale bohaterka nie godzi się z tradycyjną rolą ofiary. Przepracowuje traumę, jednak nie pozwala się do tej traumy sprowadzić. A Coel doskonale gra różne twarze skomplikowanej kobiety, którą spotkało coś strasznego.
Wstrząsająca okazuje się ta droga którą bohaterka musi przejść po doświadczeniu gwałtu, by odzyskać swoje życie, a przy tym odkryć, że różne jej wcześniejsze przekonania i wspomnienia były fałszywe. Współczuje się więc Belli, ale to nie znaczy, że nie może ona irytować widza swoim egoizmem wobec przyjaciół czy naiwnością w relacji z Biagiem. A przy tym cały czas się jej kibicuje, żeby wyszła z różnych koszmarnych sytuacji bezpiecznie i na własnych warunkach. [Kamila Czaja]
Emma Corrin — The Crown
Jak w wiarygodny sposób przedstawić nikomu nieznaną dziewczynę, która podbija serca milionów i staje się ikoną, o której mówi cały świat? Twórcy "The Crown" znaleźli na to sposób. Wystarczyło zatrudnić do roli młodej księżnej Diany również mało znaną aktorkę, która swoim występem rzuci cień m.in. na Olivię Colman czy Gillian Anderson. Proste, prawda?
Patrząc na popis Emmy Corrin w 4. sezonie "The Crown", rzeczywiście można by tak stwierdzić. Łatwość, z jaką aktorka i jej bohaterka zdobyły sympatię widzów, rodziny królewskiej i całego świata, była wręcz porażająca. A już na pewno na tyle wiarygodna, że zrozumiały stał się towarzyszący Dianie fenomen. Tak, ta dziewczyna zdecydowanie mogła jednym uśmiechem, czułym gestem czy słodkim spojrzeniem łamać nawet najtwardsze serca i porywać za sobą tłumy. A że jednocześnie była potwornie nieszczęśliwa, mieliśmy gotowy dramat najwyższych lotów.
Tego wprawdzie w wykonaniu Emmy Corrin widzieliśmy tylko pierwszą część, ale to w zupełności wystarczyło, by docenić klasę młodej aktorki. Można było się w jej Dianie zakochać od pierwszego wejrzenia. Można było z przyjemnością obserwować, jak jej młodzieńcza energia rozbija skostniałe struktury monarszej rodziny. Można wreszcie było z przykrością patrzeć, jak również ona pod nimi ginie, a jej entuzjazm stopniowo przygasa.
Diana w wykonaniu Corrin nie była ideałem – wręcz przeciwnie, nie bez racji będzie stwierdzenie, że sama sprowadziła na siebie swój los. Jednak oglądanie, jak choć przez chwilę lśni pełnym blaskiem to jedna z większych serialowych przyjemności tego roku. [Mateusz Piesowicz]
Cate Blanchett — Mrs. America
Podczas rozdania nagród Emmy Cate Blanchett musiała uznać wyższość Reginy King, podobnie było zresztą w przypadku TCA Awards, gdzie też zbiegły się występy z części 2019 i pierwszych miesięcy 2020 roku. Nie zmienia to jednak faktu, że rola aktorki kojarzonej głównie z filmami (chociaż widzianej w tym roku także w "Bezpaństwowcach") to jedna z najbardziej spektakularnych kreacji miniserialowych nie tylko mijających dwunastu miesięcy.
Łatwo byłoby się osunąć w graniu Phyllis Schlafly w karykaturę. Wszak "Mrs. America" nie ukrywa szczególnie, że opowiada się za poprawką do konstytucji, przeciw której występowała ta republikańska działaczka. A jednak dzięki roli Blanchett, oczywiście wspomaganej tu dobrym scenariuszem, Phyllis nie jest jednowymiarowa. Ta postać łączy ambicję wybicia się w męskim świecie, paradoksalnie realizowaną poprzez ograniczenie praw innych kobiet, z poświęceniem rodzinie, która jednak wbrew deklaracjom nie wystarcza. Do tego dochodzą niewątpliwa inteligencja i umiejętność perswazji, tyle że wykorzystywane w co najmniej dwuznacznym celu.
Blanchett swoją aktorską charyzmą sprawia, że Schlafly budzi w widzu silne emocje. Frustrację, że tyle udaje jej się osiągnąć w walce z ERA, ale i pewien podziw wobec politycznych zdolności. Jej przemówienia wciągają nawet, gdy budzą sprzeciw. Czasem można jej nawet współczuć, chociaż trudno nie czuć satysfakcji, kiedy mimo sukcesu osiągniętego na rzecz prawicy Phyllis zostaje odstawiona na boczny tor i może sprawdzić, jak jej wiecowe teorie działają w praktyce.
Czysty podziw należy się natomiast aktorce, które potrafiła doskonale zagrać wyuczone trzymanie fasonu przez nieskazitelną działaczkę, by chwilę potem jednym skrzywieniem ust zasugerować, że Phyllis doskonale zdaje sobie sprawę z niuansów sytuacji. A jeszcze później pokazać lęki i niepewność, możliwe do uzewnętrznienia wyłącznie w samotności. Phyllis Schlafly w wersji z "Mrs. America" to wyjątkowa antybohaterka – i zagrana też została wyjątkowo. [Kamila Czaja]
Shira Haas — Unorthodox
Jeżeli na sam początek pracy na planie fundują ci jedną z najbardziej przerażających scen całego serialowego roku, a ty radzisz sobie z nią wzorowo, to niezły znak, że twoja kreacja może nie przejść bez echa. Choć nie sądzimy, by Shira Haas, którą wcześniej można było oglądać m.in. w "Shtisel", zakładała, że rola w netfliksowym miniserialu "Unorthodox" przyniesie jej aż taki rozgłos i skończy się nawet nominacją do Emmy. Całkowicie zasłużoną.
Wcielając się w Esty, młodą dziewczynę próbującą wyrwać się z ortodoksyjnej społeczności nowojorskich chasydów, Haas stworzyła kreację z gatunku tych, od których nie można oderwać wzroku na ekranie. A zadania nie miała wcale łatwego, bo nierzucanie się w oczy było wręcz wpisane w fundamenty jej roli. Dodając do tego niepozorną aparycję, Esty mogła albo łatwo zginąć w tłumie, albo kompletnie nie przekonać jako buntowniczka, która wybiera inne życie zamiast z góry narzuconego okrutnego scenariusza.
Rzeczywistość okazała się jednak zgoła inna. Zewnętrzna delikatność Esty nie poszła w parze z jej wewnętrzną siłą, którą przebiła piętrzące się przed nią mury. Strach przed nieznanym nie wziął góry nad odwagą w dążeniu do wyrwania się do innego życia. Wreszcie determinacja pozwoliła pokonać każdą, nawet najtrudniejszą przeszkodę.
Niby było to wszystko proste, można by w podobnym schemacie umieścić mnóstwo bohaterek, ale mało która zapadła w pamięć równie mocno, co Esty i grająca ją Haas. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł wypaść w tej roli bardziej przekonująco, trudno też wyobrazić sobie, by cały serial mógł narobić tyle zamieszania, gdyby nie brawurowa kreacja aktorki z Izraela. [Mateusz Piesowicz]
Elle Fanning i Nicholas Hoult — Wielka
"Wielka" zachwyciła nas jako błyskotliwa i urocza młodsza siostra "Faworyty". Jasne, bez dobrego scenariusza sukcesu by nie było, ale równie godni pochwał co twórca serialu, Tony McNamara, są odtwórcy głównych ról. Oboje, bo choć to Elle Fanning jest "Wielka", bez Nicholasa Houlta poziom absurdu byłby niewątpliwie mniejszy.
Młodzi aktorzy są cudni zarówno osobno, jak i w duecie. Elle Fanning z wdziękiem gra młodą carycę Katarzynę, najpierw jako naiwne dziewczątko, które jedzie do Rosji z głową wypełnioną bajkami o miłości, potem jako dorastającą kobietę, coraz bardziej świadomą tego, gdzie trafiła i co trzeba zmienić, i w końcu jako coraz bardziej cyniczną władczynię, gotową zrobić wiele, żeby naprawić kraj. Przemiana ze słodkiego kłębuszka radości w żelazną damę na przestrzeni 10 odcinków robi takie wrażenie, że nie potrafię sobie wyobrazić, że jest coś, czego Fanning nie potrafi zagrać. A przy tym jest to rola komediowa, i to z gatunku naprawdę zabawnych.
Co innego robi Nicholas Hoult jako car Piotr III. Ten bohater to okrutnik i głupiec, czarny charakter i błazen jednocześnie. Nieskończone źródło absurdu, ale też człowiek do głębi przerażający ze względu na zakres posiadanej władzy i sposób, w jaki jej nadużywa. Hoult jest fenomenalny jako człowiek symbolizujący zdziczenie rosyjskiego dworu, gdzie trafia młodziutka Katarzyna; gość, który krzyczy "Wiwat!", zlecając jedno morderstwo za drugim. Ale też świetnie sobie radzi, kiedy trzeba pokazać odrobinę człowieczeństwa w tym dzieciaku, który odziedziczył władzę, sprawuje ją tak, jak uważa za słuszne, i za bardzo nie ma pojęcia, że coś robi nie tak.
Wiadomo, w jakim kierunku zmierza "Wielka" i że Piotra już niedługo będzie musiało zabraknąć, po to by Katarzyna mogła stać się Wielka. To jest i będzie przede wszystkim serial Elle Fanning, ale sukces 1. sezonu jest w tym samym stopniu zasługą Nicholasa Houlta. [Marta Wawrzyn]