Najlepsze odcinki seriali z 2020 roku (miejsca 20 – 11)
Redakcja
28 grudnia 2020, 19:03
"Gambit królowej" (Fot. Netflix)
Czas na kolejne z naszych podsumowań – ranking najlepszych odcinków 2020 roku. W drugiej dziesiątce znalazło się miejsce m.in. dla "Gambitu królowej", "Euforii" i "The Mandalorian".
Czas na kolejne z naszych podsumowań – ranking najlepszych odcinków 2020 roku. W drugiej dziesiątce znalazło się miejsce m.in. dla "Gambitu królowej", "Euforii" i "The Mandalorian".
20. Mythic Quest: Raven's Banquet — A Dark Quiet Death
Wcale byśmy się nie zdziwili, jeżeli w ogóle nie kojarzycie serialu "Mythic Quest: Raven's Banquet". Komedia Apple TV+ od twórców "It's Always Sunny in Philadelphia" przeszła bowiem bez większego echa (mimo niezłych recenzji i zamówienia na 2. sezon), a szkoda, bo to rzecz z gatunku lekkich i przyjemnych, do tego mogąca się pochwalić gromadą bohaterów, których łatwo polubić.
W zestawieniu najlepszych odcinków roku ląduje jednak paradoksalnie ten, w którym… niemal żadna z tych postaci się nie pojawia. Jak to możliwe? A tak, że "A Dark Quiet Death" to znajdująca się w samym środku sezonu, kompletnie oddzielna od reszty fabuła. Cristin Milioti i Jake Johnson występują tu jako para, której losy śledzimy na przestrzeni kilkunastu lat – od poznania w sklepie z grami, przez zakochanie, po założenie własnego studia i wydanie hitowego tytułu.
Brzmi jak zdecydowanie zbyt słodka serialowa bajka, ale im dłużej trwa odcinek, tym bardziej widać, że jest on od niej bardzo daleki. Piętrzące się przed bohaterami problemy i kompromisy na jakie idą, osiągając coraz większy sukces w branży, odbijają się na nich obojgu, zamieniając uroczą historię sukcesu dwojga outsiderów w gorzką opowieść o konfrontacji ideałów z rzeczywistością i sztuki z komercją. Proste, ale skuteczne, także w ukazywaniu, że technologia i uczucia mogą, a nawet powinny iść w parze, lecz utrzymanie tego związku nie należy do najprostszych. [Mateusz Piesowicz]
19. Kidding — The Puppet Dalai Lama
"Kidding" w drugim i równocześnie ostatnim sezonie miało kilka odcinków, które spokojnie mogłyby się znaleźć w naszym rankingu. Choćby "Up, Down, and Everything in Between", czyli mroczny musical z udziałem Jeffa (Jim Carrey) i Petera (Justin Kirk), oraz "Episode 3101", czyli odcinek w odcinku, kiedy Jeff widzów i samego siebie uczył, jak przepracować życiowe zmiany.
Stawiamy jednak na finał całego serialu. Podążamy tu od zaskakującej, ale przecież bardzo logicznie powiązanej z resztą wstawki z Tybetu roku 1706 poprzez wspomnienia z początków romansu Jeffa i Jill (Judy Greer) po bieżącą sytuację, w której Jeff obwinia byłą żonę o śmierć syna. Cała ta długa, chociaż przecież zamknięta w krótkim odcinku i rewelacyjnie zmontowana wędrówka przebiega w konwencji trochę komedii romantycznej, a trochę melodramatu. I do końca nie wiemy, jak to wszystko się potoczy. Gdyby ktoś kazał nam obstawiać, to nauczeni finałem 1. serii produkcji Dave'a Holsteina (który napisał też finał 2. serii, wyreżyserowany przez Jake'a Schreiera), stawialibyśmy pewnie na kolejny ponury zwrot akcji.
Tymczasem zwyciężył duch nauk Dalai Lamy (i oczywiście niezapomnianego Salvadora Dalai Lamy). Wygrały magia i wybaczenie, znajdujące kumulację w scenie słuchania bicia serca utraconego syna w innym ciele. Mało który serial potrafił równie doskonale połączyć surrealizm (zatrzymanie czasu!) i jak najbardziej realne emocje ludzi, którzy próbują poradzić sobie z tragedią. Żałujemy, że to koniec, ale jeśli już kończyć, to takim odcinkiem. [Kamila Czaja]
18. High Maintenance — Trick
Tegoroczny sezon "High Maintenance" był bardzo udany. Zapamiętamy choćby ucieczki ulicami Nowego Jorku ("Voir Dire"), perypetie właścicieli pewnej zapalniczki ("Backflash"), życiowe kłopoty bohaterki "Adelante" czy dziwne przypadki lalkarza z "Solo". Największe wrażenie zrobiły na nas jednak pierwsze odcinki – miłosna historia z otwierającego sezon "Cycles" i rozważania o bliskości w "Trick".
W rankingu zdecydowaliśmy się umieścić ten drugi odcinek, bo był jedną z najoryginalniejszych historii, nawet jak na standardy "High Maintenance". I chociaż podobała nam się skomplikowana opowieść o potrzebie bliskości w wątku chłopaka do wynajęcia (Jay Jurden) pojawiającego się w mieszkaniu Matthew (Calvin Leon Smith), to "Trick" jest dla nas przede wszystkim odcinkiem o początkach związku koordynatorki intymności, Kym (Abigail Benson), i aseksualnego magika, Henry'ego (Avery Monsen).
Oczywiście odcinek działa między innymi dzięki dopełnianiu się obu tych historii, które łączy pytanie o relację między intymnością a seksem i o współczesne związki oraz kompromisy, jednak nas najbardziej zachwyciło, że w tak krótkiej opowieści scenarzysta Isaac Oliver i reżyserka Katja Blichfeld potrafili przybliżyć, oswoić widzom nietypowy zawód stworzony przez HBO w celu kręcenia scen erotycznych w nietraumatyczny dla aktorów sposób, a przy tym pokazać, jak pozornie przygotowana na różne sytuacje bohaterka poradzi sobie w obliczu granic stawianych przez drugą osobą w życiu prywatnym. [Kamila Czaja]
17. Co robimy w ukryciu — On the Run
2. sezon "Co robimy w ukryciu" obfitował w odcinki, przy których zaśmiewaliśmy się do łez (że wspomnę tylko "Colin's Promotion"), ale gdy przyszło do wyboru najlepszego, bez cienia wątpliwości wyróżniamy "On the Run". Kto wie, czy to nie w ogóle najzabawniejsze pół godziny telewizji w tym roku – na pewno najbardziej odlotowe, a przy tym trafiające w punkt każdym swoim abstrakcyjnym pomysłem.
A tych nie brakowało od samego początku historii skupiającej się na Laszlo (Matt Berry w najlepszej formie), zmuszonym do ucieczki przed wampirem o imieniu Jim (Mark Hamill), któremu 167 lat temu nie zapłacił czynszu i który bynajmniej o sprawie nie zapomniał, wyzywając dłużnika na pojedynek. Ratując skórę, Laszlo przeprowadził się więc do Pensylwanii (bo brzmi jak Transylwania), gdzie przybrał tożsamość niejakiego Jackiego Daytony – "zwykłego ludzkiego barmana". A to dopiero początek absurdów.
Kolejne można by długo wyliczać, począwszy od mistrzowskiego kamuflażu składającego się z wykałaczki w ustach, aż po uwielbienie, jakie Laszlo Jackie zdobył wśród lokalnej społeczności. No co, nigdy nie widzieliście wampira wspierającego kobiecą drużynę siatkówki z miejscowego liceum? Nic dziwnego, bo to absolutnie idiotyczny pomysł, który nigdzie poza "Co robimy w ukryciu" nie miałby racji bytu, ale tutaj pasował jak ulał. [Mateusz Piesowicz]
16. The Mandalorian — Chapter 13: The Jedi
Gdyby ktoś potrzebował potwierdzenia, że "The Mandalorian" to pełnoprawna część gwiezdnej sagi, "The Jedi" jest odcinkiem, który powinien rozwiać jego wszelkie wątpliwości. Jak zawsze prosta historia (Mando i Baby Yoda przybywają na planetę Corvus w poszukiwaniu Jedi Ahsoki Tano) jest tu bowiem czymś więcej niż tylko kolejną efektowną przygodą – to jak dotąd najdoskonalsze połączenie klimatu starych "Gwiezdnych wojen" z ich nowym wcieleniem.
A o to wcale nie musiało być łatwo, bo "The Jedi" nie sięgnął do filmowego kanonu, przynajmniej nie bezpośrednio. Zamiast tego przedstawił widzom postać, którą dotąd znali tylko fani animowanych "Wojen klonów", co w teorii powinno utrudnić sprawę tym mniej obytym oglądającym. W praktyce odcinek, za który odpowiadał zresztą twórca animacji Dave Filoni, okazał się w pełni przystępny dla każdego, wprowadzając bohaterkę graną tu przez Rosario Dawson do swoistego mainstreamu. I to w jakim stylu!
Przepięknie sfilmowany, pełen nie tylko wizualnych nawiązań do kina samurajskiego "The Jedi" urzekał już od pierwszej sekwencji, potem tylko podkręcając tempo i emocje. Dostaliśmy popis umiejętności Jedi z prawdziwego zdarzenia, dostaliśmy walkę na miecze świetlne (no dobra, miecze świetlne i włócznię z beskaru), dostaliśmy wreszcie tonę informacji, na które od dawna czekaliśmy, włącznie z imieniem Baby Yody. Wszystko zgrabnie skondensowane w średniej długości odcinek, z przytupem potwierdzający, że "Gwiezdne wojny" nie są już domeną wyłącznie dużego ekranu. [Mateusz Piesowicz]
15. Better Things — New Orleans
"Better Things" miało fenomenalny sezon i na tej liście spokojnie mógłby się znaleźć na przykład mądry i ciepły finał. Wybraliśmy jednak "New Orleans", bo lakoniczny opis: "Sam jedzie na ślub" skrywa jeden z najlepszych i najoryginalniejszych odcinków serialu Pameli Adlon. Wyreżyserowana przez nią 6. odsłona 4. sezonu, którą napisał Joe Hortua, to magiczne pół godziny zabierające bohaterkę i widzów do Nowego Orleanu.
Powodem wyprawy jest ślub jednego z pasażerów poznanych przez Sam (Adlon) podczas groźnie wyglądającej awarii samolotu (odcinek "Chicago", czyli premiera 3. serii). Towarzysząc w tym szczególnym dniu Maneeshowi (Kunal Dudheker) i Peterowi (Randy Rainbow), Sam ma okazję poznać dwie bardzo różne, a obie wspaniale rodziny panów młodych (szczególnie wyróżnia się Miss Louise, grana przez Elizabeth Ashely), wygłosić toast, wzruszyć się podczas wykonania przez Petera piosenki Toma Waitsa "Martha" i wpaść kilka razy na swojego byłego (Mather Zickel).
Uwolniona od pełnionych na co dzień ról matki, córki, aktorki, kobiety biorącej na barki odpowiedzialność za cały świat Sam może trochę odetchnąć, przemyśleć, czy Los Angeles to aby nadal miejsce dla niej. Rusza w miasto, a Nowy Orlean staje się bardzo wyrazistym bohaterem tego odcinka. Wyjątkowi ludzie, z którymi Sam inicjuje pogawędki, muzyka ulicznych parad i nocnych klubów, beztroski spacer u boku faceta, z którym los nieustannie ją styka… "New Orleans" to hołd dla miasta, które przetrwało, ludzi, którzy walczą mimo wszystko, ale też dla momentów pełnych miłości i radości życia, spędzanych w gronie świetnych ludzi. [Kamila Czaja]
14. Nowy papież — Episode 7
Gdybym miał wskazać największą wadę "Nowego papieża", bez wahania powiedziałbym, że było nią zdecydowanie zbyt długie utrzymywanie Piusa XIII (Jude Law) w śpiączce. Umieszczenie w naszym rankingu odcinka, w którym ten nareszcie się przebudził, nie jest jednak spowodowane wyłącznie tym faktem. Powrót Lenny'ego Belardo do świata żywych był bowiem tylko początkiem godziny wypełnionej wieloma cudami – mniej i bardziej dosłownymi.
Choć pewnie sam bohater, który spędził poprzednie 12 miesięcy w zawieszeniu między życiem i śmiercią, zaprzeczyłby, że doszło tu do jakichkolwiek cudów. On przecież nie jest ani świętym, ani Chrystusem. Jest "tylko" papieżem, któremu zdarza się trafiać na korzystne zbiegi okoliczności i który potrafi je wykorzystać. Rozsądne podejście, prawda? Owszem, co nie zmienia tego, że gdy Lenny klęczał nad ciałem nieuleczalnie chorego chłopca, domagając się od Boga działania w szalenie intensywnej modlitwie i tak trudno było odsunąć od siebie myśl, że mu się uda.
Zwłaszcza po całym odcinku, który był wręcz kwintesencją telewizyjnego stylu Paolo Sorrentino, zrównującego sztukę najwyższych lotów z równie wspaniałym efekciarstwem. To dzięki niemu mogliśmy dostać z jednej strony tą genialną i kiczowatą jednocześnie czołówkę z Jude'em Lawem w lśniących kąpielówkach, a z drugiej subtelną, wypełnioną dyskretnym cierpieniem opowieść o utraconej nadziei i próbach jej odzyskania, nie tylko poprzez wiarę. A wszystko to na tle Wenecji. Magia. [Mateusz Piesowicz]
13. Mogę cię zniszczyć — Ego Death
Serial tak nietypowy jak "Mogę cię zniszczyć" nie mógł skończyć się zwyczajnie. Kiedy w przedostatnim odcinku Bella widzi swojego gwałciciela, wydarzenia mogą potoczyć się w różnych kierunkach. Twórczyni serialu, Michaela Coel, wybrała więc do pokazania widzom… wszystkie opcje.
Widzimy, jak bohaterka z przyjaciółkami upokarza i zabija prześladowcę, a potem przechowuje jego ciało pod łóżkiem. W kolejnym wariancie gwałciciel okazuje się skruszonym, zdeprawowanym przez system człowiekiem, a Bella jeszcze mu współczuje i oferuje pocieszenie, zanim policja przyjedzie go aresztować. W trzecim scenariuszowym odgałęzieniu kobieta idzie z Davidem do łóżka, przejmując władzę nad sytuacją, a potem decydując o zakończeniu relacji.
Zemsta, przebaczenie i kara, odzyskanie kontroli – wszystkie te sposoby przepracowania traumy zaskakują i każą postawić wiele pytań. W finale ostatniego odcinka "Mogę cię zniszczyć" jest jednak i opcja, kiedy Bella nie idzie do klubu. Dostajemy, jak na koszmar pokazanych wydarzeń, coś w rodzaju szczęśliwego zakończenia, w którym wyjście z traumy odbywa się wprawdzie małymi krokami i bez wymierzenia sprawiedliwości, ale za to poprzez proces twórczy owocujący powieścią. Po emocjonalnych wysiłkach, jakie kosztował nas ten serial, należała nam się odrobina nadziei. Belli tym bardziej. [Kamila Czaja]
12. Gambit królowej — End Game
Tak to już jest z serialami Netfliksa, że często zlewają się w całość, jak bardzo długie filmy. "Gambit królowej" też się tego nie ustrzegł, zastanawialiśmy się więc, co wyróżnić, skoro całości się nie da. Ostatecznie postawiliśmy na finał jako odcinek, który nie tylko najbardziej zostaje w głowie po seansie, ale i wyróżnia się wizualnie i tematycznie, zabierając nas do Moskwy, w sam środek szachowej zimnej wojny.
Beth Harmon (Anya Taylor-Joy) jeszcze nigdy nie prezentowała się tak fenomenalnie, jak w monumentalnych socrealistycznych wnętrzach, bijąc na głowę kolejnych przeciwników, w tym w końcu arcymistrza granego przez Marcina Dorocińskiego. Nietrudno uwierzyć, że całe ZSRR rzeczywiście oszalało na punkcie tego sportu, relacjonowanego niczym piłkarska Liga Mistrzów. Szachy w "Gambicie królowej" są naprawdę szalenie ekscytujące, a w finale emocje sięgają zenitu.
Ale nagradzamy ten odcinek nie tylko za to, że tak dobrze pokazał tę specyficzną odsłonę zimnej wojny. Nagradzamy go, bo pięknie spiął i zamknął historię rudowłosej mistrzyni, zaczynającą się ponurym w sierocińcu w Kentucky, a kończącą się w momencie, kiedy zdobywa wszystko, czego pragnęła, i może wyrwać się na wolność w Moskwie. Jej symboliczny akt ucieczki, kończący się spontaniczną grą w szachy w parku, to jedna z najbardziej charakterystycznych sekwencji tego roku.
Nie dość że Taylor-Joy wygląda jak milion dolarów — tudzież biała królowa — w białym płaszczu i czapie, to jeszcze serial podrzuca nam mnóstwo tropów interpretacyjnych. Jest tu i wspomniane uwolnienie się, i odnalezienie z powrotem przyjemności w grze w szachy, i ostateczna pochwała indywidualizmu tej bohaterki, i pytanie co dalej, bo przecież będzie dla Beth Harmon jakieś "dalej". I czy aby na pewno chcemy je poznać, skoro to zakończenie właściwie idealne. [Marta Wawrzyn]
11. Euforia — Trouble Don't Last Always
"Euforia" miała pecha w tym roku, bo lockdown zaskoczył ekipę w trakcie ostatnich przygotowań do zdjęć do 2. sezonu. Mogliśmy mieć albo bardzo długą przerwę, albo dostać coś na pocieszenie. Wybrano ten drugi scenariusz i z zachowaniem pandemicznych obostrzeń nakręcono dwa kameralne odcinki specjalne, z których widzieliśmy już pierwszy, poświęcony Rue (Zendaya), znajdującej się psychicznie w wyjątkowo kiepskim miejscu, po tym jak Jules (Hunter Schafer) ją zostawiła.
I bez większej przesady można powiedzieć, że odcinek, którego by nie było, gdyby nie pandemia, to "Euforia" w najlepszym wydaniu. Spokojna, skromna, wyciszona i bez żadnych rozpraszaczy skupiająca się na swojej potrzaskanej przez życie młodej bohaterce. Rozmowę Rue z Alim (Colman Domingo), jej opiekunem z NA, obejrzałam już dwa razy i myślę, że nawet za trzecim odkryłabym w niej coś nowego. Bo jest naprawdę dobra: mądra, szczera, intymna, naturalna, pełna kwestii o wadze ciężkiej, które jednak nie są wciskane na siłę ani nie przybierają formy kazania. Choć jedna strona niewątpliwie spełnia bardziej nauczycielską rolę.
Wszystko tu gra, od scenerii — pustawa jadłodajnia w Wigilię — przez samą rozmowę, która cały czas zmierza w konkretnym kierunku, aż po duet wykonawców. Monologi Alego mogłyby brzmieć fałszywie, ale na szczęście serial ma Colmana Domingo, aktora z dużym doświadczeniem teatralnym. Odpowiedzi Rue mogłyby nie wydawać się naturalne w ustach nastolatki, gdyby Zendaya nie włożyła w nią całego swojego serca, tworząc inteligentną, wrażliwą, nieprzeciętną postać.
"Euforia" potrafi być serialem naprawdę dobrym, udowodniła to już nieraz. Ale chyba jeszcze nigdy nie przykuła mnie do ekranu tak skutecznie, jak właśnie w "Trouble Don't Last Always". [Marta Wawrzyn]