Najlepsze serialowe odcinki 2020 roku (miejsca 10 – 1)
Redakcja
29 grudnia 2020, 19:03
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Czas na pierwszą dziesiątkę najlepszych odcinków 2020 roku (druga dziesiątka tutaj). A w niej m.in. "BoJack Horseman", "The Crown", "Nawiedzony dwór w Bly" i oczywiście "Better Call Saul".
Czas na pierwszą dziesiątkę najlepszych odcinków 2020 roku (druga dziesiątka tutaj). A w niej m.in. "BoJack Horseman", "The Crown", "Nawiedzony dwór w Bly" i oczywiście "Better Call Saul".
10. Nawiedzony dwór w Bly — The Altar of the Dead
Najbardziej emocjonalny i jednocześnie najbardziej pokręcony odcinek "Nawiedzonego dworu w Bly". "The Altar of the Dead" opowiada tragiczną historię ochmistrzyni, Hannah Grose (T'Nia Miller), którą poznajemy bliżej, błądząc po jej wspomnieniach. Jeśli już wcześniej zdążyliśmy ją polubić, a jednocześnie podejrzewaliśmy, że coś tutaj jest nie tak, to teraz te odczucia tylko się pogłębiają.
Hannah raz jeszcze okazuje się być wspaniałą, gotową do poświęceń osobą, która o własnym szczęściu myśli dopiero na końcu. A kiedy już decyduje się rozpocząć nowe życie z Owenem (Rahul Kohli), okazuje się, że jest dla niej za późno. Podobnie jak wielu domowników, Hannah będzie musiała zostać w Bly na zawsze i z czasem zapewne zostanie zapomniana, a jej twarz zamaże się, tak jak twarz Pani Jeziora.
To wielki odcinek, dorównujący "Two Storms" z "Nawiedzonego domu na wzgórzu" — choć cały sezon niestety nie dorównuje znakomitemu poprzednikowi. Pomysłowa forma i wypakowana emocjami treść tworzą mieszankę, która poruszy największego twardziela, zmuszając do refleksji nad tym, jak łatwo nasze życie może przeminąć, kiedy wszystko co najlepsze odkładamy na później. [Marta Wawrzyn]
9. Sprawa idealna — The Gang Deals with Alternate Reality
Serial prawniczy i surrealizm? To musi być "Sprawa idealna"! Choć trzeba przyznać, że oglądając premierowy odcinek 4. sezonu serialu Roberta i Michelle Kingów, chwilami można było się zastanawiać, czy twórczy duet tym razem nie posunął się za daleko. W końcu wyciąganie na wierzch absurdów Ameryki Donalda Trumpa to jedno – zastąpienie ją światem w bardziej pożądanej wersji tylko po to, by przedstawić go w krzywym zwierciadle, to po prostu czysty odlot.
Odlot jednak w pełni udany, nawet jeśli nagromadzenie pomysłów było chwilami przygniatające. Ale przecież nie o sens i zachowanie pozorów rzeczywistości tu chodziło, lecz o całkiem dosłowne postawienie wszystkiego na głowie. Zamianę punktu widzenia i krytyczne spojrzenie nie na drugą stronę barykady, lecz na samych siebie, a nawet rzucenie oskarżenia, że na pozór niezbywalne ideały są tak naprawdę bardzo umowną kwestią.
Przy tym wszystkim nie można oczywiście zapomnieć, że "The Gang Deals with Alternate Reality" to także po prostu kapitalna zabawa konwencją. Sięgając po w gruncie rzeczy mało wyszukany pomysł, twórcy wyciągnęli z niego absolutne maksimum, dając nam wręcz spektakularne otwarcie sezonu, a także możliwość podglądania, jak Diane Lockhart (kapitalnie odnajdująca się w tym szaleństwie Christine Baranski) kilka razy szaleje z radości i samotnie stawia czoła Harveyowi Weinsteinowi. Tak, to się zdarzyło naprawdę! [Mateusz Piesowicz]
8. The Crown — Fairytale
4. sezon "The Crown" wzbudził mnóstwo kontrowersji tym, jak pokazał małżeństwo księcia Karola (Josh O'Connor) z księżną Dianą (Emma Corrin). Wojny o to, czy Netflix powinien ostrzegać widzów o zawartości fikcji w serialu, jeszcze chyba się nie skończyły. My jednak nie oceniamy tutaj "The Crown" w kategoriach dokumentu, a jako produkcję fabularną — którą jest. I jest to w tym roku bardzo wysoka ocena.
Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy w tym miejscu powinno być "Fairytale", czy może "Terra Nullius" — australijski odcinek, też z Dianą i Karolem — ostatecznie jednak z kilku powodów postawiliśmy na to pierwsze. To najlepszy Emma Corrin Show w całym sezonie, przerażające studium samotności i przewrotna, pozbawiona złudzeń opowieść o bajkowym romansie, który szybko stał się koszmarem.
"Fairytale" to historia krótkich zaręczyn pary, którą cały świat postrzegał jako najszczęśliwszą pod słońcem. Od wyprowadzki Diany z mieszkania zajmowanego z koleżankami, przez słynne "czymkolwiek by nie było zakochanie" wypowiedziane przez Karola podczas ogłaszania zaręczyn, po liczne dowody na to, jak samotna i przerażona swoją sytuacją była 20-letnia narzeczona księcia, który zostawił ją w pałacu i uciekł na drugi koniec świata, ale nie zapomniał o telefonach do kochanki — "Fairytale jest jak oglądanie zbliżającego się wypadku w zwolnionym tempie.
Przerażające w tej bajce jest wszystko: to, jak dosłownie "The Crown" pokazało bulimię Diany, jej próby dodzwonienia się do nawet nie Karola, a jego sekretarki, jazdę na wrotkach po pałacu, nauki "jak być księżniczką", lunch z Camillą w Menage a Trois. Peter Morgan, twórca serialu, posunął się naprawdę daleko w pokazywaniu tragedii młodej Diany, a dodatkowo należy go docenić za to, że zdecydował się nie pokazywać samego ślubu. To też jest powód, dla którego ten odcinek zostanie w pamięci: nie zobaczyliśmy bajkowego momentu, który kiedyś oglądały w telewizji miliony, a jedynie jego koszmarne kulisy. Brawo, "The Crown". [Marta Wawrzyn]
7. Dobre rady Johna Wilsona — How To Cook the Perfect Risotto
Oglądając wysiłki serialowych twórców, którzy w bardzo różny sposób próbowali "ugryźć" temat pandemii, można było zwątpić, że komuś w końcu naprawdę się to uda. Wystarczyło jednak, że pojawił się pewien niepozorny dokumentalista, którego kamera zarejestrowała, jak Nowy Jork z centrum świata stawał się stopniowo wyludnionym miastem, a konkurs można było uznać za rozstrzygnięty.
I bynajmniej nie chodzi tu o konkurs na najlepsze risotto, na co mógłby wskazywać tytuł. Te w "Dobrych radach Johna Wilsona" są wszak tylko punktem wyjścia do rozważań, które prowadzą w zupełnie innym kierunku, niż można by się spodziewać. W finałowym odcinku sezonu kierunkiem tym okazała się nasza aktualna rzeczywistość, wcześniej w serialu nieobecna, bo większość zdjęć powstała w czasach przed pandemią. Takich, gdy ugotowanie risotto starszej właścicielce mieszkania w podziękowaniu za jej dobroć mogło uchodzić za nieco mniejsze wyzwanie.
W nowym świecie ten drobny gest napotyka jednak szereg trudności, wzmocnionych jeszcze przez Wilsonowe dygresje, które prowadzą nas od wizyty w przypadkowym domu z włoską flagą, przez walkę z nikotynowym nałogiem, po lot helikopterem z paczką chipsów. Wszystko jak zawsze bez większego ładu i składu, a jednak z perfekcyjnym sensem, wzmocnionym jeszcze wymuszoną zmianą perspektywy i toną bardzo ludzkich emocji ukrytych za pozornie absurdalnym przekazem. Trudno o coś lepszego na dzisiejsze czasy. [Mateusz Piesowicz]
6. Mrs. America — Houston
"Mrs. America" to serial trzymający bardzo równy poziom. Odcinki stawiające w centrum uwagi kolejne postacie walczące po dwóch stronach o Poprawkę o Równych Prawach w umiejętny sposób łączyły tło historyczne z pogłębionymi portretami kobiet, które uczestniczyły w tej batalii. A jednak najbardziej w pamięć zapadł nam odcinek, w którym wprawdzie dochodzi do zderzenia sił podczas konwencji zorganizowanej w 1977 roku, ale wydarzenia te obserwujemy głównie z perspektywy postaci fikcyjnej.
Alice (Sarah Paulson) to bohaterka bez jednego pierwowzoru, symbolizuje raczej wszystkie kobiety wspierające Phyllis Schlafly (Cate Blanchett), które dały sobie wmówić, że ich misją jest stanie na barykadach konserwatyzmu, a nie miały szans zastanowić się, co właściwie myślą same, kiedy nie są pod wpływem charyzmatycznych tyrad liderki. Alice wędruje przez kolejne hotelowe przestrzenie, poznaje inne poglądy, a nawet odmienne stany świadomości, wchodzi w zaskakujące kontakty z ludźmi, którym wcześniej odmawiała prawa do głoszenia ich racji.
Gdy Alice, zepchnięta przez Phyllis na dalszy plan i zderzona z sytuacją Pameli (Kayli Carter), zaczyna dostrzegać luki w swoich przekonaniach i coraz dobitniej widzi, że jej ambitna przyjaciółka nie gra czysto i bezinteresownie, widz może wręcz poczuć zagubienie granej przez Paulson postaci w nagle nie tak czarno-białym świecie. Zwłaszcza że hotelowe sekwencje nakręcono w ciekawym stylu, trochę jak z produkcji Davida Lyncha (napisany przez Dahvi Waller odcinek, łączący realizm i surrealizm, wyreżyserowała Janicza Bravo).
Równocześnie w Houston toczy się walka o najwyższą stawkę. Radość feministek z poparcia dla ich poprawki przyćmiewa perspektywa, sygnalizowana świetnym montażem z przybywania do Houston kolejnych autokarów skrajnych grup, , że odwracają się proporcje sił. "Houston" to z jednej strony pokazanie nadziei na zmianę i kobiecą solidarność, z drugiej – zapowiedź tego, co czeka nas w dość ponurym finale miniserii. [Kamila Czaja]
5. Normalni ludzie — Episode 10
"Normalni ludzie" mieli mnóstwo udanych momentów i fenomenalnych odcinków, tak że trudno było wybrać tylko jeden. Bo przecież była i szkolna historia Connella (Paul Mescal) i Marianne (Daisy Edgar-Jones); i włoskie wakacje; i trudny do przetrawienia, a do tego przepięknie chłodny odcinek szwedzki; i zapadający w pamięć finał. Ostatecznie postawiliśmy na odcinek 10, czyli ten z depresją Connella.
Jeśli wcześniej postrzegaliście Connella jako duszącego w sobie problemy milczka i nie byliście do końca pewni, co w nim siedzi, ten odcinek objaśnia wszystko z całą mocą. Chłopak, który rzeczywiście przez lata wszystko skrywał, staje na krawędzi po śmierci kolegi z liceum, a próby powrotu do życia okazują się wyjątkowo trudne. Connell zostaje porzucony przez Helen, która nie rozumie, co się z nim dzieje i nie jest w stanie go wspierać, znajduje sobie terapeutkę, przed którą wreszcie się otwiera, i przede wszystkim odnajduje drogę z powrotem do Marianne.
Ich relacja raz jeszcze okazuje się być wyjątkowa i zdolna pokonać wszelkie przeszkody, nawet jeśli żadne z nich nie jest gotowe nazwać jej miłością. Sceny, w których ona dosłownie go pilnuje na odległość, nie wyłączając przez całą noc Skype'a, to przepiękny dowód oddania, dowód na to, że to, co jest między nimi, jest prawdziwe, tylko oni nie do końca potrafią to rozpoznać i przyznać.
Przede wszystkim jednak to wielki odcinek Paula Mescala, który mu przyniósł zasłużoną nominację do Emmy. Sposób, w jaki zagrał depresję Connella, jego ataki paniki, momenty, kiedy uderzał głową o dno, i ogólne pogubienie w Dublinie, to wielki pokaz aktorskiej wrażliwości. Bardzo wiele scen z "Normalnych ludzi" zostanie ze mną na dłużej i płacz Connella, wyrzucającego z siebie wszystko, co się w nim nagromadziło przez lata, to niewątpliwie jedna z nich. [Marta Wawrzyn]
4. BoJack Horseman — The View from Halfway Down
Jakie zakończenie mogło czekać głównego bohatera najbardziej depresyjnej kreskówki i zarazem ostatniego telewizyjnego antybohatera? Podobnie jak wielu fanów obawiałam się, że BoJacka w finale spotka śmierć, a przedostatni odcinek zdawał się tylko potwierdzać te przeczucia. Podczas gdy najbardziej problematyczny koń świata skończył nieprzytomny w basenie, my oglądaliśmy surrealistyczny spektakl, który w tym czasie rozgrywał się gdzieś w jego podświadomości.
BoJack wylądował na imprezie, gdzie wśród zaproszonych nie było nikogo żywego (jeśli nie liczyć lokaja Zacha Braffa, ale zdaje się, że i tu sprawa nie była oczywista). Tłum jego znajomych umarlaków, w tym matka, Sarah Lynn i Secretariat z jakiegoś powodu połączony z postacią ojca, oddawał się coraz bardziej makabrycznym zabawom, czarny humor wylewał się z ekranu wiadrami, dziwne pomysły goniły pomysły jeszcze dziwniejsze, a nad wszystkim wisiało pytanie, czy to faktycznie już koniec wszystkiego, czy raczej katharsis, po którym nadejdzie nowy dzień.
Festiwal wisielczych żartów, smutnych rozliczeń z przeszłością, psychodelicznych występów muzycznych, rozmów o samobójstwach itp., itd. ogląda się jak odjechany sen. Sen, w którym BoJack mierzy się ze swoimi demonami i w żadnym momencie nie mamy pewności, czy zdoła z niego powrócić do życia i dostanie szansę na odkupienie. Niezależnie od tego, co sądzicie o finale i całym finałowym sezonie (ja uważam, że po skasowaniu serialu twórcy zmuszeni byli drastycznie skrócić podróże emocjonalne rozplanowane jeszcze na kilka sezonów i pokazano nam de facto streszczenie), "The View from Halfway Down" to wielki odcinek, który zawsze mi będzie przypominał, jak genialny był "BoJack Horseman". [Marta Wawrzyn]
3. Dobre Miejsce — Whenever You're Ready
Podwójny finał jednego z naszych ulubionych sitcomów. Jak zrobić ostatni odcinek serialu, który co chwilę proponował zwrot akcji zmieniający wszystko co, jak się nam zdawało, wiedzieliśmy? Jak udźwignąć wysokie oczekiwania po tym, jak w tak niezwykły sposób resetowano serial w finałach poprzednich sezonów? Jak wzruszyć widza jeszcze mocniej, niż już się wzruszał (a wzruszał się bardzo)?
Twórcy "Whenever You're Ready" postawili na… spokój. Na delikatność i powolne dojrzewania do końca po ostatnim rewolucyjnym wyzwania stojącym przed grupą, czyli po zreformowaniu prawdziwego Dobrego Miejsca. To okazało się aż nazbyt idealne, więc konieczne było wprowadzenie możliwości zakończenia "życia po życiu", inaczej bowiem nawet najbardziej wyszukane zachcianki traciły smak. Skoro jednak taka opcja już się pojawiła, należało liczyć się z tym, że i nasi ukochani bohaterowie z niej skorzystają.
"Dobre Miejsce" świetnie połączyło w finale swoją mniej lub bardziej wprost podawaną filozofię moralnego postępowania, konieczności brania pod uwagę potrzeb innych ludzi i czerpania radości z życia z drogą, jaką pokonały poszczególne postacie. Cudownie było patrzeć na ich szczęście, ale trudno się nie zgodzić, że mieli prawo odejść na własnych warunkach. Nawet jeśli, podobnie jak Eleanor, zajęło nam chwilę zrozumienie tego, że nie może kogoś trzymać przy sobie na siłę.
Równocześnie – znów nacisk na wolną wolę – Tahani (Jameela Jamil) i Michael wybrali inne ścieżki niż przejście przez drzwi do niebytu. "Dobre Miejsce", oferując masę pozytywnego przekazu, w swojej mądrości nie narzuca rozwiązań. Pokazuje różne opcje, otwiera kilka dróg, nie tracąc o oczu indywidualnych cech postaci i relacji między nimi. To już prawie rok, a my nadal za serialem Michaela Schura tęsknimy. Równocześnie jednak jesteśmy wdzięczni za to, że skończył się tak pięknie. No i za "całą mądrość wszechświata". [Kamila Czaja]
2. Kraina Lovecrafta — Sundown
Jeden z najlepszych i najciekawszych seriali mijającego roku miał wiele zapadających w pamięć odcinków. Do tego stopnia, że trudno wybrać jeden, który miałby reprezentować "Krainę Lovecrafta" w rankingu. Część widzów pewnie postawi na doświadczenia Ruby w innym ciele, część na historię koreańską, a są pewnie i tacy, którym najmocniej utkwiły w głowie podróże Hippolyty albo prześladowanie Diany. My ostatecznie, nie bez redakcyjnej dyskusji, wybraliśmy "Sundown", czyli napisany przez Mishę Green i wyreżyserowany przez Yanna Demange'a odcinek, od którego wszystko się zaczęło.
O ile bowiem później można było się już spodziewać niezwykłości, o tyle pilot wziął nas z zaskoczenia. Od jeszcze dość zwyczajnych, chociaż już naznaczonych dyskryminacją scen powrotu Atticusa (Jonathan Majors) w rodzinne strony przez pełną energii uliczną imprezę z piosenkami Leti (Jurnee Smollett) i Ruby (Wunmi Mosaku), a potem wyprawę w celu znalezienia Montrose'a (Michael K. Williams), ojca Atticusa i brata George'a (Courtney B. Vance), trafiliśmy w zupełnie inny, niedający się przewidzieć serialowy ciąg zdarzeń.
W jednej chwili bohaterowie ścigali się z zachodem słońca, by nie wpaść w ręce rasistowskiego szeryfa, by w kolejnych scenach patrzeć, jak policjantów rozszarpują potwory rodem z prozy tytułowego Lovecrafta. Akcja mieszała się z refleksjami o uprzedzeniach, a krwawa jatka z ironicznymi montażami o sytuacji czarnoskórych Amerykanów. A do tego jeszcze James Baldwin i jego wystąpienie z debaty z Williamem F. Buckleyem w 1965 roku jako podkład dźwiękowy.
Dopiero kiedy skąpani krwią Leti, Atticus i George trafiają wreszcie do Ardham, uśmiechnięty William (Jordan Patrick Smith) wita ich w progu, a przy napisach końcowych słychać cover "Sinnermana", można odetchnąć i uświadomić sobie, że godzina minęła niepostrzeżenie, natomiast układanie sobie w głowie wrażeń z tego pokręconego seansu jeszcze chwilę potrwa. Otwierając kluczowe dla "Krainy Lovecrafta" wątki, "Sundown" trafnie podpowiada, że nawet nie mamy pojęcia, jakie atrakcje czekają na nas w dalszej części sezonu. [Kamila Czaja]
1. Better Call Saul — Bagman
Nie mogło być innego numeru jeden. "Bagman" to odcinek wyjątkowy nie tylko na tle doskonałego przecież 5. sezonu "Better Call Saul", ale całego serialowego roku albo i kilku lat. Wyreżyserowany osobiście przez Vince'a Gilligana (który przyznał, że było to najtrudniejsze wyzwanie w jego karierze), dostarczył nam w ciągu godziny wrażeń, o jakich większość telewizyjnej konkurencji może tylko pomarzyć. A to wszystko na pustyni!
Sam nie wiem, od czego właściwie powinienem zacząć wyliczankę. Od szalonego napięcia, w jakim byliśmy tu na różne sposoby trzymani? Od mistrzowskiej realizacji, dzięki której mogliśmy wręcz poczuć na własnej skórze piekielną pułapkę, w jakiej znaleźli się Jimmy i Mike? Od relacji dwóch bohaterów, która mogła się fantastycznie rozwinąć dzięki wspólnej desperackiej walce o przetrwanie? A może od Kim, która rozmawiając z Lalo w więzieniu, wkroczyła do świata, od którego miała się trzymać z daleka?
Tak jak nie sposób wybrać najwspanialszego momentu odcinka, tak też nie sposób pominąć jego różne aspekty. Bo "Bagman" to przecież coś znacznie więcej niż zachwycająca wizualnie podróż przez pustynię z dwoma torbami pełnymi pieniędzy. To przełomowy moment dla Jimmy'ego, który wie, że posunął się za daleko, boi się konsekwencji i zdaje sobie sprawę, że jeśli tylko przeżyje, to ich nie uniknie, ale również dla Kim, po raz pierwszy znajdującej się w sytuacji, w której profesjonalizm na nic się nie przyda i boleśnie uświadamiającej sobie własną bezsilność.
To wreszcie również godzina, która w perfekcyjny sposób połączyła trzymającą na krawędzi fotela, choć opartą na bardzo prostym pomyśle fabułę, z charakterystycznym dla całego serialu skupieniem się na postaciach. Ozdabiając to jeszcze zapierającymi dech w piersi sekwencjami akcji, otrzymamy odcinek, który można oglądać bez końca, nie dopatrując się w nim choćby najmniejszej skazy. Przebicie tego będzie wyzwaniem, ale Gilligan i reszta nie takie rzeczy robili, prawda? [Mateusz Piesowicz]