Nasze największe serialowe rozczarowania 2020 roku
Redakcja
3 stycznia 2021, 10:21
"Od nowa" (Fot. HBO)
Żegnamy ozięble 2020 rok listą naszych największych serialowych rozczarowań — od "Ucieczki" i "Od nowa", przez seriale kosmiczne, aż po problematyczne decyzje, jak pandemiczne kasacje.
Żegnamy ozięble 2020 rok listą naszych największych serialowych rozczarowań — od "Ucieczki" i "Od nowa", przez seriale kosmiczne, aż po problematyczne decyzje, jak pandemiczne kasacje.
Ucieczka, czyli jak nas zawiodła ekipa Fleabag
Może to kwestia wysokich oczekiwań, bo czekaliśmy na "Ucieczkę" bardzo (ja nawet najbardziej)? Może uwierzyliśmy, że wszystko, w czym ma udział Phoebe Waller-Bridge, zmienia się w złoto? A nawet jeśli chwilami pamiętaliśmy, że twórczyni "Fleabag" jest tylko jedną z producentek, to przecież ufaliśmy też Vicky Jones, pracującej wcześniej przy wielu ciekawych serialach. Poza tym czy coś z Merritt Wever i Domhnallem Gleesonem w rolach głównych mogło nie wyjść rewelacyjnie?
Otóż mogło. Wprawdzie oglądaliśmy z – w zależności od osoby z mniejszym lub większym – przekonaniem, że to "czysta frajda", ale nie było sensu udawać, że wiele poza frajdą. Zaczęło się zresztą intrygująco, wtedy jeszcze polecalibyśmy z czystym sumieniem, nie tylko dla Wever. Potencjał na świetną historię o tytułowej ucieczce od niespełniającego oczekiwań życia w wyobrażenie o pełnej wrażeń egzystencji u boku dawnego partnera gdzieś jednak po drodze się rozmył.
Wever była rewelacyjna jako Ruby, ale co z tego, skoro po jakimś czasie kolejne zwroty akcji dla zwrotów akcji, płytkość całej tej zabawy i nijaki finał raczej męczyły zamiast bawić. W pewnym momencie zdecydowanie chętniej angażowaliśmy się w epizodyczny romans między ekscentryczką graną przez Waller-Bridge a policjantką Babe Cloud (Tamara Podemski) niż w nadążanie za perypetiami głównej pary i nieczystymi motywacjami Billy'ego.
Nie twierdzimy, że "Ucieczka" to serialowy koszmarek, ale przy takiej kumulacji zaangażowanych w produkcję talentów można mówić o rozczarowaniu, przy czym nawet w ramach naszej redakcji różny jest jego stopień. Dla mnie to ogromny zawód i miałam nadzieję, że nie będzie kontynuacji, Marta liczyła na 2. sezon, który pozwoliłby serialowi skupić się na tym, co zadziałało. "Ucieczkę" skasowano, więc lepiej już nie będzie. Zostajemy z czymś średnim. A miało być genialnie. [Kamila Czaja]
Od nowa, czyli HBO stawia na tandetny thriller
O ile "Ucieczka" do pewnego momentu jeszcze mogła się obronić, oglądając kolejne odcinki "Od nowa", coraz bardziej przecierałam oczy ze zdumienia. Czy w HBO nikt nie zauważył, że David E. Kelley i Nicole Kidman stworzyli nie kolejne "Wielkie kłamstewka", tylko tandetny thriller erotyczny jak te z lat 90.? Czy żadnej z osób, które znają się na serialach jak nikt w tej branży, nie raziło przesadzone aktorstwo i to, że w tym koszmarku wszystkie bzdury sprzedawano ze śmiertelną powagą?
Czemu nikt nie zwrócił twórcom uwagi, że jednocześnie próbując pokazać Jonathana jako "tego złego" i zachęcając publikę do zgadywania, kto zabił, piszą jakieś kuriozum? Można było stworzyć albo porządny thriller psychologiczny o żonie w szoku po odkryciu strasznej prawdy o mężu, albo serial z zagadką kryminalną, gdzie zabić mógł każdy, nawet Lily Rabe. Próba połączenia obu nie mogła się udać, a zdradzenie, kto jest sprawcą już na dzień dobry, naprawdę nie odstrasza widza od serialu, jeśli ten ma potem coś do powiedzenia. Wystarczy spojrzeć na "The Fall".
Ale problemów z "Od nowa" mam więcej, choćby taki, że telewizja w ostatnich latach poszła do przodu, jeśli chodzi o pokazywanie różnorodności. Efektem są naprawdę ciekawe, świeże historie, które nie przypominają niczego, co widzieliśmy wcześniej. Oglądanie kolejnych uprzywilejowanych, bogatych kobiet z Manhattanu jest zwyczajnie nudne, a przejmowanie się ich problemami byłoby absurdem. Z Grace zrobiono tak "dobrą" robotę, jeśli chodzi o wywoływanie współczucia widza, że przez znaczną część sezonu (nie znałam książki, więc dałam się nabrać na marne whodunnit) podejrzewałam ją o morderstwo i próby wrabiania męża.
Nie sądzę, żeby "Od nowa", z tak fatalnym scenariuszem, zainteresowało kogokolwiek, gdyby nie oscarowa obsada i fakt, że to kolejny serial HBO od ekipy "Wielkich kłamstewek". I tylko zielonego płaszcza mi szkoda. Aktorsko wypadł lepiej od Nicole Kidman i Hugh Granta razem wziętych. [Marta Wawrzyn]
Wszędzie coraz więcej serialowej przeciętności
Czy "średni" to dobre słowo do opisania poprzedniego roku? Nie, jeżeli odnosimy je do wszystkiego, co zafundował nam 2020 – tu przydadzą się mocniejsze określenia. Ale gdy ograniczymy się do seriali, "średni" zaczyna pasować jak ulał. Mamy bowiem wrażenie, że przeciętnością byliśmy przez ostatnie 12 miesięcy zalewani ze stale wzrastającą intensywnością.
Co gorsza, fale ekranowego przeciętniactwa nie nadchodziły masowo z jednego kierunku, jak to miało miejsce do tej pory. Oczywiście to nie tak, że Netflix – dotychczasowy etatowy dostawca produkcji mieszczących się gdzieś na skali pomiędzy "w najlepszym razie mdłym" a "pozbawionym grama fantazji" – zwolnił tempo. Przeciwnie, streamingowy gigant ma się doskonale i nadal taśmowo wypuszcza tytuły, o których zapomina się po obiedzie, tylko od czasu do czasu przerywając tę rutynę jakąś perełką. Problem w tym, że inni gracze najwyraźniej postanowili iść w jego ślady.
Najbardziej widać to po HBO GO, które z serwisu kojarzącego się w pierwszej kolejności z jakością produkcji HBO zaczęło w ostatnich miesiącach coraz wyraźniej przechylać się ku ilości. Tytułów z różnych stron świata i koprodukcji przybywa, wybór w teorii coraz większy, ale gdy przyjrzeć się dokładniej, niewiele tam rzeczy, które "trzeba obejrzeć". Jest za to sporo takich, które równie trudno za coś szczególnie skrytykować, jak za cokolwiek mocniej pochwalić ("Branża", "Na poboczu", "Miasto niedźwiedzia", "Ziemia niczyja", itd.). Złe? No nie, ale czy powinniśmy się tym zadowalać?
A na tym problem się nie kończy, bo przecież za rogiem czai się już HBO Max, które swoimi dotychczasowymi produkcjami zdecydowanie dało do zrozumienia, że bliżej mu będzie do modelu proponowanego przez Netfliksa niż telewizję HBO. Co nie zawsze musi się kończyć źle (patrz: "Stewardesa"), ale istnieje poważna obawa, że częściej poskutkuje średniakami w pełnym tego słowa znaczeniu (patrz: "Love Life"). Tylko co my możemy z tym zrobić, skoro strategia się opłaca? [Mateusz Piesowicz]
Opóźnienia polskich premier zagranicznych seriali
Zawsze znajdą się powody do narzekań, że nie wszystko możemy obejrzeć w Polsce legalnie dzień po premierze zagranicznej, ale w ostatnich latach wyglądało na to, że robimy postępy. Trochę narzekaliśmy na nadmiar platform, ale konkurencja przynajmniej sprawiała, że najważniejsze nowe tytuły któryś z rynkowych graczy, nawet z lekkim opóźnieniem, kupował. Brakowało nam przede wszystkim klasyki.
W 2020 roku odnieśliśmy wrażenie, że polski streaming pod względem dostępnych nowości zrobił krok w tył. Owszem, oryginalne produkcje kilku platform mamy na bieżąco, są też niektóre seriale FX, Hulu, CBS Access czy stacji ogólnodostępnych. Poza tym pojawiło się parę zaległych tytułów, w tych takich, o które się dopominaliśmy. Ale często mieliśmy do czynienia z irytującym opóźnieniem (tu choćby "Superstore", Ramy", "Co robimy w ukryciu", "Normalni ludzie", "Małe ogniska", 2. sezon "Alienisty"). Na 4. sezon "Fargo" wciąż czekamy. Podobnie jak na platformę Disney+ i w związku z tym niezwykle popularne "The Mandalorian".
Do wciąż nienadrobionych dłuższych zaniedbań w rodzaju "PEN15", "Vidy", "Brockmire" czy "Schitt's Creek", pojawiających się w amerykańskich rankingach seriali roku, doszły nowości, na których chociaż zapowiedzi wciąż w Polsce czekamy: "High Fidelity", "The Good Lord Bird", "P-Valley". Mowa tu o serialach wysoko ocenianych albo co najmniej takich, które wydawałyby się potencjalnym hitem, skoro to ekranizacja prozy Stephena Kinga ("The Stand"), spin-off filmu "Twój Simon" ("Love, Victor") albo miniseria o Donaldzie Trumpie ("The Comey Rule"). [Kamila Czaja]
Siły Kosmiczne i Avenue 5, czyli kosmiczne porażki
Z jednej strony Armando Iannucci ("Veep") i Hugh Laurie, z drugiej Greg Daniels ("The Office") i Steve Carell. Same te duety producencko-wykonawcze wystarczyłyby, aby przekonać nas do oglądania właściwie czegokolwiek, a na nich się przecież nie kończyło. Obsady wypełnione głośnymi nazwiskami (m.in. John Malkovich, Lisa Kudrow, Josh Gad), towarzyszący premierom rozgłos, a wreszcie kosmiczna tematyka w mniej poważnym niż zwykle ujęciu – wszystko to sprawiało, że czekaliśmy na "Avenue 5" od HBO i "Siły Kosmiczne" od Netfliksa z dużymi nadziejami. Skończyło się podobną skalą rozczarowania.
Co nie wyszło? Tu można już zastosować pewne rozróżnienie, bo o ile "Siły Kosmiczne" cierpią na typową netfliksową chorobę, czyli totalną nijakość, o tyle "Avenue 5" jest żenujące w bardziej wyrazisty sposób. Ale nie myślcie sobie, że stawia to któryś tytuł wyżej. Ot, po prostu jedni uznali, że świetnym pomysłem będzie przeniesienie toaletowego humoru w przestrzeń kosmiczną, a drudzy stwierdzili, że podbiją świat do bólu sztampową historią. Smutne, ale jeszcze smutniejsze, że w obydwu przypadkach strategie okazały się skuteczne i dostaniemy kontynuacje.
O ile jednak decyzje HBO i Netfliksa o zamówieniu kolejnych sezonów mogę chociaż próbować zrozumieć, o tyle koszmarnie niski poziom zaprezentowany przez twórców tej klasy, co Iannucci i Daniels pojąć mi już znacznie trudniej. Gdzie się podział ostry jak brzytwa humor? Gdzie wyraziste postaci? Gdzie pomysłowy scenariusz? Gdzie błyskotliwe dialogi? Czy naprawdę większy budżet i niczym nieograniczone możliwości zabijają komediową kreatywność?
Patrząc zarówno na "Avenue 5", jak i na "Siły Kosmiczne", łatwo o taki wniosek, ale w gruncie rzeczy powody porażki nie mają większego znaczenia. Ważniejszy jest fakt, że zamiast zapowiadanego spektakularnego kosmicznego wyścigu otrzymaliśmy dwie "komedie", które nawet nie oderwały się od ziemi. I jakoś trudno mi uwierzyć, że to tylko próbne odliczanie. [Mateusz Piesowicz]
Quibi, czyli najbardziej kuriozalne VoD w historii
Kiedy pytano mnie przed startem Quibi, czy to będzie duży hit, czy równie wielki kit, odpowiadałam, że obie wersje wydarzeń są tak samo możliwe. Po cichu jednak liczyłam, że się uda, bo podobał mi się pomysł z krótkimi odcinkami, w sam raz na podróż kilka przystanków autobusem, a do tego jeszcze sporo tytułów zapowiadało się nieźle ("Survive" z Sophie Turner, "Royalties" z Darrenem Crissem i Kether Donohue, "The Fugitive"). Skali porażki nie przewidziałam ani ja, ani nikt w branży.
Do dziś zachodzę w głowę, czemu po prostu nie przełożono startu Quibi na inne czasy, bo przecież 6 kwietnia, kiedy platforma ruszała, było już wiadomo, że minie wiele miesięcy, zanim ktokolwiek będzie potrzebował czegokolwiek do szybkiego obejrzenia na komórce w autobusie, metrze czy tramwaju w drodze do pracy. Czy nie zrobiono tego z czystej głupoty, naiwnej wiary we własny projekt, czy chodziło tam o jakieś zakulisowe umowy, których szczegółów nie znamy? Nie wiem.
Tak czy siak z ciekawego pomysłu na serwis VoD wyszła porażka tak kuriozalna, że nadal nie jestem pewna, czy to się zdarzyło naprawdę. Zwłaszcza że w końcu wcale nie ściągnęłam aplikacji Quibi, i to mimo że — uwaga, to może być zaskoczenie dla wielu z was — serwis był jak najbardziej dostępny w Polsce. [Marta Wawrzyn]
Ryan Murphy i Netflix to nadal niedobrana para
Kosztujący 300 mln dolarów romans superproducenta ze streamingowym kolosem wydawał się związkiem doskonałym. Jedna strona miała pomysły, druga możliwości, by je zrealizować – w teorii wszystko do siebie pasowało. W praktyce mija właśnie kolejny rok tej współpracy, a my obserwując jej efekty, możemy się tylko zastanawiać, dlaczego ktoś podmienił nam Murphy'ego?
Patrząc na jego tegoroczne dokonania ("Ratched", "Hollywood", 2. sezon "Wyborów Paytona Hobarta"), naprawdę trudno o inny wniosek. Twórca znany dotąd z ekranowej przesady, którą sobie znanym sposobem potrafił wypełnić autentycznymi emocjami, dziś kojarzy nam się już tylko z tym pierwszym, zarzucając produkcjami, którym nie da się odmówić walorów estetycznych, ale na tym ich zalety się zwykle kończą.
W efekcie zamiast zachwycać się perełkami w stylu "Pose", możemy nowe seriale Murphy'ego klasyfikować ze względu na to, który jest bardziej chaotyczny, który irytujący, a który do bólu miałki. Ewentualnie zastanawiać się, czy "Ratched" bardziej wkurzyło fanów "Lotu nad kukułczym gniazdem", czy może jednak "Hollywood" miłośników starej Fabryki Snów. Brak jakichkolwiek oznak życia dostrzegalny jest natomiast we wszystkich, co każe traktować netfliksowy etap kariery producenta już nie jako twórczą zadyszkę, ale prawdziwy kryzys, jakiego do tej pory nie przeżył.
Jasne, słabsze rzeczy mu się zdarzały, ale taki ciąg niespełnionych nadziei i obiecujących pomysłów, które okazywały się kompletnymi niewypałami to w jego wykonaniu smutna nowość. Mamy więc nadzieję, że 2021 rok odda nam Ryana Murphy'ego, jakiego znamy i lubimy – czy to będzie w ramach kolejnych netfliksowych produkcji, czy zaległości z FX, naprawdę nie robi nam szczególnej różnicy. [Mateusz Piesowicz]
Pandemiczne seriale robione na Zoomie
Seriale bardzo różnie podeszły do tematu pandemii: jedne go całkiem ominęły, argumentując, że dzieją się we własnym świecie, gdzie pandemii nie ma, inne nałożyły swoim bohaterom maski na twarze i dały mnóstwo pandemicznych problemów ("This Is Us", "The Conners", "Shameless" itd.) albo wręcz kazały przechorować COVID-19 ("Chirurdzy"). Różnie to wypada, podobnie jak różnie wypadły antologie w stylu "W domu". Nie da się ukryć, że były też prawdziwe hity, jak brytyjskie "Staged" czy fenomenalny odcinek "Dobrych rad Johna Wilsona".
Jest jednak taki pandemiczny rodzaj rozrywki, którego moim zdaniem oglądać się nie da: seriale składające się z niemających wiele do powiedzenia gadających głów na Zoomie, jak "Dystans społeczny" czy "Connecting…". Po pierwsze, nie wiem, jak komuś mogło w ogóle wpaść do głowy, że pozamykani w domach ludzie będą chcieli oglądać, jak inni nieszczęśnicy znajdujący się w tej samej sytuacji siedzą na Zoomie i zrzędzą, że pandemia, samotność, nuda i nie wiadomo, kiedy będzie lepiej. To jakiś nieopisany masochizm w czasach, kiedy potrzeba nam raczej eskapizmu.
Po drugie, problemem okazały się scenariusze, niby jakoś tam łapiące, co się z nami dzieje w czasach izolacji, ale koniec końców sprowadzające nasze doświadczenia do banału. Być może na temat pandemii trzeba będzie spojrzeć z dystansu, po jakimś czasie, żeby napisać coś faktycznie interesującego i dobrze podsumowującego nasze doświadczenia z tego koszmarnego okresu. A może po prostu te scenariusze pisano na kolanie, bo stacje chciały to pokazywać jak najszybciej. Nie wiem. Wiem, że już po emitowanych wiosną pandemicznych odcinkach "Saturday Night Live" miałam ochotę uciekać do jakiejś rzeczywistości, gdzie nikt mnie nie próbuje katować tego typu "rozrywką". A potem pojawiło się tego więcej. [Marta Wawrzyn]
Pan(dem)iczne kasacje
Jakby mało było tego, że pandemia wiele projektów serialowych albo kontynuacji naszych ulubionych tytułów przesunęła w bliżej nieokreśloną przyszłość, to jeszcze co chwilę słyszeliśmy o zakończeniu jakiegoś serialu. Od pewnego czasu narzekamy, że Netflix kasuje seriale za szybko i dlatego przykre jest choćby pożegnanie animacji "BoJack Horseman" (twórcy planowali więcej niż sześć sezonów) czy brak 2. sezonu dla nagradzanego "Ciemnego kryształu: Czasu buntu" i chwalonego "To nie jest OK". Zaskoczyło też zakończenie po 4. serii głośnego "Chilling Adventures of Sabrina".
Cóż, podobno to nic osobistego, chodzi o liczby. Jednak wzmożony trend, który zaobserwowaliśmy w 2020 roku, okazał się jeszcze bardziej przykry – i nie tylko Netfliksa dotyczy. Otóż okazało się, że wobec logistycznych czy finansowych trudności związanych z pandemią nie są bezpieczne nawet seriale, które miały obiecany kolejny sezon. Nie dość że po raz drugi musieliśmy znieść wieści, że nie będzie więcej "One Day at a Time" (nie dokończono 4. sezonu w telewizji Pop), to nagle okazywało się, że nie zobaczymy odcinków nawet już napisanych albo wręcz nakręconych.
Zdarzało się to wcześniej, ale nie w takiej skali jednego roku. Najbardziej zabolało nas "GLOW", zwłaszcza że skasowane zostało na dość zaawansowanym etapie powstawania 4. serii. Ale przecież duże rozczarowanie zafundował nam też Showtime, kasując zamówione na 2. sezon "Jak zostać Bogiem na Florydzie", a fani Cobie Smulders krótko cieszyli się z obietnicy 2. serii "Stumptown". Dodać można "The Society" (Netflix), "Drunk History" (Comedy Central) czy "I'm Sorry" (truTV).
Po 2020 zniknie kilka ważnych tytułów. Za to zostanie z nami obawa, że decyzja o kolejnym sezonie, nawet jeśli miał być już ostatni, nic nie znaczy. Każdy dzień może przynieść wiadomość, że jednak "nie opłaca się" dawać nam 4. serii "Dear White People", 3. serii "The Kominsky Method" czy jeszcze czegoś innego, co ma pecha, bo nie jest "Stranger Things". [Kamila Czaja]
Rozłąka i The Eddy — dwie wielkie porażki Netfliksa
W 2020 roku brakowało mi w serialach wszystkiego, ale chyba najbardziej udanych wielkich projektów. Nie musiało to być nawet kolejne "Stranger Things" czy "Gra o tron", chodzi mi po prostu o zrobione z rozmachem produkcje dla masowej publiki, o których się dużo mówi i które z przyjemnością oglądają wszyscy. Najpierw liczyłam na "The Eddy", no bo jak miałby się nie udać musical o Paryżu z Damienem Chazelle'em za sterami i Joanną Kulig w obsadzie? Niestety, zamiast europejskiego "La La Land" otrzymaliśmy serial, o którym pół roku po premierze nikt nie pamięta.
Porażka innego rodzaju to "Rozłąka" Jasona Katimsa i dawnej ekipy "Friday Night Lights". Liczyłam na ten serial ze względu na twórców, którzy już parę razy udowodnili, że potrafią robić seriale o emocjach, ale też obsadę (Hilary Swank!) i oczywiście kosmos jako miejsce akcji. Przed premierą chodziła mi po głowie "Grawitacja" jako punkt odniesienia, po premierze okazało się, że to raczej kosmiczne nudy na pudy, przy których "The First" wygląda jak dzieło wybitne.
Takich wielkich porażek było w tym roku oczywiście więcej, ale te dwie są dla mnie najtrudniejsze do przetrawienia ze względu na atrakcyjne zapowiedzi i koniec końców okropnie zmarnowany potencjał. [Marta Wawrzyn]