"Star Trek: Discovery" obiera najprostszą drogę do domu – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
9 stycznia 2021, 13:01
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS All Access)
Czy może być coś lepszego niż ratowanie wszechświata? Nie według twórców "Star Trek: Discovery", który znów zafundowali nam pełen efektownej akcji finał sezonu.
Czy może być coś lepszego niż ratowanie wszechświata? Nie według twórców "Star Trek: Discovery", który znów zafundowali nam pełen efektownej akcji finał sezonu.
Nie da się ukryć, że spodziewałem się po tym sezonie "Star Trek: Discovery" więcej. Po obiecującym początku i kontynuowaniu tego trendu w kilku kolejnych odcinkach, wydawało się, że potężny przeskok w czasie naprawdę wyszedł serialowi na dobre, a twórcy wkrótce złapią równowagę, kierując historię na właściwe, choć nieznane tory. I w pewnym sensie się tak stało – rzecz w tym, że obrana ścieżka okazała się znacznie mniej wyjątkowa, niż mogłaby być.
Star Trek: Discovery – efektowny finał 3. sezonu
W finale natomiast ten brak wyjątkowości odczuwalny był wręcz na każdym kroku, co w teorii miejsca mieć nie powinno. Byliśmy wszak świadkami dramatycznej walki, w której ważyły się losy wszechświata (znów), życia bohaterów zawisły na włosku (znów), a Michael (Sonequa Martin-Green) musiała wspiąć się na wyżyny bohaterstwa, by wszystkich ocalić (znów). Dostrzegacie problem, prawda?
Nie trzeba do tego bynajmniej szczególnej przenikliwości, tym bardziej że twórcy poszli w "That Hope Is You, Part 2" po linii najmniejszego oporu, serwując nam tu bardzo typową fabułę z odpowiednią liczbą przewidywalnych zwrotów akcji, ratunków w ostatniej chwili i raczej sztucznie podkręcanych emocji. Wszystko złożyło się na seans dość przyjemny i potwierdzający, że akurat na robieniu widowiska twórcy "Discovery" znają się jak mało kto, a jednocześnie dowodzący, że nadal tak się tym zachłystują, że przy okazji zapominają o obudowaniu wizualnych atrakcji zajmującą historią. Czy chociaż taką, która nie wywoływałaby wzruszenia ramion w kulminacyjnych momentach.
Bo czy ktokolwiek z was wstrzymał oddech, gdy to samo robiła Owo (Oyin Oladejo) niemal poświęcająca się dla reszty załogi? Albo gdy Michael i Book (David Ajala) walczyli na śmierć i życie z Osyraą (Janet Kidder) i jej ludźmi? Wątpię, ale to można by jeszcze zrzucić na karb niezbędnych tutaj prostych narracyjnych schematów. Wielki finał, kilka wątków do zamknięcia – w takich warunkach trudno się dziwić, że dobrzy są po prostu dobrymi, a źli złymi. Gorzej gdy w tak samo banalny sposób twórcy próbują wyjaśnić nam kluczowe serialowe kwestie.
Star Trek: Discovery kończy 3. sezon bez emocji
A do takich bez dwóch zdań zalicza się kwestia tajemniczego Wybuchu i niejakiego Su'Kala (Bill Irwin), który okazał się przyczyną całego zamieszania. Nie ma co owijać w bawełnę: rozwiązanie to najzwyczajniej w świecie głupie. Rozumiem intencje, które kierowały twórcami przy wyborze tej drogi, rozumiem też, co chcieli osiągnąć, serwując nam ckliwe wspomnienie śmierci matki małego kelpianina. Problem w tym, że zupełnie nie zgadza się skala wydarzeń i ich emocjonalny wydźwięk.
Przypominam, bo łatwo o tym zapomnieć, że mówimy o katastrofie, która miała wpływ na cały wszechświat, kompletnie zmieniając jego oblicze. Zdarzenie, które owszem, dałoby się wytłumaczyć za pomocą tragedii jednego zrozpaczonego dziecka, ale nie w taki sposób, jaki nam tu zaproponowano. Nie sprowadzając wszystko do kilku scen, które i tak miały bardziej na celu pokazać wyjątkowość naszych bohaterów (jakbyśmy tego wcześniej nie wiedzieli), niż podkreślić horror, jaki przeżył pozostawiony sam sobie Su'Kal.
Abstrahując od zdecydowanej przesady całego wątku (co zresztą nie zdarza się "Discovery" po raz pierwszy), wciąż był w nim ogromny potencjał na poruszającą opowieść. Zostały z niej jednak ochłapy, których okraszanie cytatem z Gene'a Roddenberry'ego wygląda wręcz groteskowo. Podkreślając rolę międzyludzkiego porozumienia i budowy więzi, jednocześnie niemal zupełnie nam ich odmówiono, wsadzając w ręce postawione na lichym fabularnym stelażu rozwiązanie. Nie drodzy państwo, takie pójście na skróty nie ma prawa skończyć się dobrze.
Star Trek: Discovery — Michael przede wszystkim
Nie ma zatem wątpliwości, że finał zawiódł w teoretycznie najważniejszym punkcie – a co z resztą? Niestety, na wyjaśnieniach przyczyn Wybuchu rozczarowania się nie kończą. Ba, kolejne są nawet bardziej bolesne, bo dotyczą nie jakiejś absurdalnej historii, ale postaci których losy obchodzą nas zdecydowanie bardziej niż wszechświata (jakkolwiek by to brzmiało), a których zepchnięto tu na margines lub potraktowano jeszcze gorzej.
Szkoda Tilly (Mary Wiseman), której kapitanowanie skończyło się zdecydowanie przedwcześnie, mimo że mało kto wnosi do "Discovery" więcej życia niż ona. Wątek Adiry (Blu del Barrio) i pojawiającego się ni z tego, ni z owego Graya (Ian Alexander) poprowadzono wyjątkowo nieporadnie, kończąc zanim na dobre się zaczął. O Stametsie (Anthony Rapp) praktycznie w ogóle zapomniano, dając mu pojedyncze, niewiele znaczące sceny. Jedynie Saru (Doug Jones, także w wersji bez maski i charakteryzacji) dostał więcej czasu, ale zakończenie jego historii jest dalekie od optymalnego, więc mam nadzieję, że pobyt na Kaminarze jest tylko chwilowy.
A wszystko po to, by Michael mogła w końcu zasiąść na kapitańskim fotelu – chciałoby się powiedzieć i pewnie jest w tym sporo racji. Bo nie da się zaprzeczyć, że rola głównodowodzącej na okrętowym mostku była tej bohaterce pisana, a jej samej całkiem w niej do twarzy. Można się jednak zastanawiać, czy na pewno wybrano ku temu najlepszy moment i czy prowadząc historię właśnie w ten sposób, twórcy sami sobie nie zaprzeczają.
Nie mam tu na myśli początkowych założeń, według których "Discovery" miało się nie koncentrować na kapitanie tytułowego okrętu, ale bardziej towarzyszącą serialowi ideę, którą zresztą zgrabnie ujął w słowa Admirał Vance (Oded Fehr), mówiąc o działaniu "po swojemu". Tak, ten serial zdecydowanie to robi, za co twórcom należą się brawa. Warto jednak, by pamiętali przy tym, że indywidualne podejście nie musi oznaczać tylko pokazywania najefektowniejszego oblicza serialu. Wręcz przeciwnie, bo przecież ich historia najlepsza była zawsze wtedy, gdy koncentrowała się na sprawach znacznie skromniejszych i mniej "wybuchowych".
Tych w finale 3. sezonu zdecydowanie zabrakło, przez co mimo całej masy istotnych wydarzeń, trudno uznać go za rzeczywiście udany odcinek. Jasne, w kategorii eskapistycznej rozrywki sprawdza się nieźle, do tego nie zostawia otwartych wątków i ustawia historię w dobrej pozycji na kolejny sezon. Wydaje się jednak, że możemy, a nawet powinniśmy wymagać od tej produkcji więcej. Mając takie możliwości, ograniczanie się do prostej akcji i finiszu w stylu "żyli długo i szczęśliwie" jest tu zwyczajnie banalne. Ładne, tak jak ładny jest motyw powrotu Michael i reszty na łono Federacji, ale dobrze wiemy, że twórców stać na coś lepszego.