"Malowanie z Johnem" to dwie godziny w towarzystwie niezwykle pięknego człowieka — recenzja serialu HBO
Marta Wawrzyn
24 stycznia 2021, 14:53
"Malowanie z Johnem" (Fot. HBO)
HBO proponuje kolejny serial-ciekawostkę i kolejny raz wygrywa. Stworzone przez Johna Luriego "Malowanie z Johnem" to pochwała życia, która zaskakuje i zachwyca na każdym kroku.
HBO proponuje kolejny serial-ciekawostkę i kolejny raz wygrywa. Stworzone przez Johna Luriego "Malowanie z Johnem" to pochwała życia, która zaskakuje i zachwyca na każdym kroku.
Odkąd przegapiliśmy premierę fenomenalnych "Dobrych rad Johna Wilsona", obiecaliśmy sobie, że już nigdy nie pominiemy żadnego eksperymentalnego serialu HBO, choćby zapowiadał się naprawdę dziwnie. I słusznie, bo znów mamy perełkę. To "Malowanie z Johnem", improwizacyjna produkcja Johna Luriego, artysty bardzo wszechstronnego, którego możecie znać jako malarza, ale też muzyka i aktora.
W składającym się z sześciu 20-minutowych odcinków serialu (widziałam już całość) Lurie występuje we wszystkich tych rolach, opowiadając historie o swoim barwnym życiu podczas malowania akwarel. Jest też autorem soundtracku, w tym motywu muzycznego, który słyszymy w czołówce, oraz różnego rodzaju eksperymentów artystycznych przewijających się przez serial. Jeśli jesteście fanami jego twórczości, widzieliście jego wystawę w Zachęcie, znacie muzykę The Lounge Lizards albo kojarzycie jego występy w filmach Jima Jarmuscha lub/i serial "Fishing with John", pewnie już "Malowanie z Johnem" oglądacie i jesteście zachwyceni. Jeśli go nie znacie, a o malarstwie wiecie niewiele, nie zrażajcie się. To inny serial, niż myślicie.
Malowanie z Johnem, czyli John Lurie w serialu HBO
Przede wszystkim "Malowanie z Johnem" nie zadziera nosa i nie jest czymś, co zrozumieją tylko koneserzy sztuki. Nie jestem pewna, czy HBO rzeczywiście dobrze opisało serial, nazywając go "częściowo tutorialem medytacyjnym, częściowo pogawędką przy kominku". Brzmi to odrobinę zbyt pretensjonalnie, kiedy mamy do czynienia z produkcją, owszem, niebanalną, ale jednak prościutką, nietrudną w odbiorze i ciekawą dla każdego, kogo interesują niezwykli ludzie i życie jako takie.
Bo tym właśnie jest "Malowanie z Johnem": opowieścią o życiu. Pochwałą rzeczy prostych i codziennych radości. Zaproszeniem do domu kogoś, kto przeżył więcej niż większość z nas: tworzył sztukę, podróżował, zasmakował sławy, bywał na salonach ze znanymi ludźmi, w pewnym momencie usłyszał od lekarzy, że został mu rok życia, przez swoją chorobę częściowo stracił możliwość tworzenia muzyki, za to zaczął więcej malować, zamieszkał w domu na wzgórzu na karaibskiej wyspie, odnalazł siebie na nowo i tak po prostu, autentycznie cieszy się każdym dniem.
Każdy odcinek to zbiór opowieści, refleksji, scen z życia w słonecznym raju, ale też wygłupów, żartów, iście dziecięcych psot. Kiedy John Lurie mówi, że maluje wyłącznie nieszczęśliwe drzewa albo że bogaci ludzie to ci, którzy potrafią się śmiać, zostaje to z widzem na dłużej. Podobnie jak zabawa ze staczaniem opony ze wzgórza, przemiana w słonia, taniec w stylu białego człowieka, rozbijanie kolejnych dronów w poszukiwaniu idealnego otwarcia serialu i dziesiątki innych bzdurek.
Malowanie z Johnem to eksperyment + bogata treść
Jest w tym serialu surrealizm, ekscentryzm, sporo abstrakcji i eksperymentów formalnych, ale przede wszystkim "Malowanie z Johnem" to dobra historia czy też zbiór historii, które możemy usłyszeć tylko z ust człowieka wyjątkowego, wrażliwego, charyzmatycznego i pięknego w każdym calu. John Lurie bywa w nich dzieckiem i starym zrzędą. Zdarza mu się przemawiać do Księżyca, witać się piosenką z własnym ogródkiem, biegać za ptaszkiem, przyglądać się światu z zachwytem i zdziwieniem, ale też stawiać mocniejsze diagnozy, kiedy ma z czymś problem. Albo mówić wprost, że czegoś nie rozumie czy coś do niego nie trafia.
Serial przekracza wiele granic, do których przyzwyczaiły nas telewizyjne formaty, będąc swobodnym tworem, funkcjonującym poza wszelkimi schematami. John Lurie łamie czwartą ścianę, zwracając się prosto do nas, bywa też aktorem i statystą. I w każdej swojej roli jest absolutnie magnetyczny. Każdy odcinek zaczyna się od uśmiercenia kolejnego drona i charakterystycznego motywu muzycznego, a kończy się pokazem akwarel. Zaś przestrzeń pomiędzy wypełniają autobiograficzne opowieści i opowiastki, często zaskakujące głębią i niecodziennymi puentami, bardziej przypominające strumień świadomości, niż typową telewizyjną narrację.
Co pewnie nie brzmi jak serial dla każdego, zdaję sobie z tego sprawę. Ale jeśli dacie Johnowi Luriemu szansę, nawet jeżeli jeszcze nie mieliście okazji się z nim zapoznać, możecie się zdziwić, jak odprężające jest spędzanie czasu w jego towarzystwie. "Malowanie z Johnem" jest jak lekcja życia, ale nawet nie zauważycie, że to lekcja.