Nasz top 10: Najlepsze seriale stycznia 2021 roku
Redakcja
7 lutego 2021, 13:22
"Bo to grzech" (Fot. Channel 4)
Jakie były najlepsze seriale w styczniu? W naszym eklektycznym top 10 znalazło się miejsce dla "WandaVision", "Lupina" czy "Bo to grzech", ale też niszowych produkcji, jak "Malowanie z Johnem".
Jakie były najlepsze seriale w styczniu? W naszym eklektycznym top 10 znalazło się miejsce dla "WandaVision", "Lupina" czy "Bo to grzech", ale też niszowych produkcji, jak "Malowanie z Johnem".
10. Księga czarownic (nowość na liście)
"Księga czarownic" nie załapała się do naszej dziesiątki najlepszych seriali, kiedy debiutowała jesienią 2018 roku, a teraz już nie miała z tym problemu. Częściowo to efekt mniejszej konkurencji, a częściowo tego, że 2. sezon jest naprawdę udany.
Diana (Teresa Palmer) i Matthew (Matthew Goode), para magiczna pod każdym względem, odbywa w tym sezonie podróż w czasie do Londynu z 1590 roku, poszukując z jednej strony bardzo ważnej księgi, a z drugiej, kogoś, kto będzie w stanie pomóc Dianie w opanowaniu jej zdolności. O ile w 1. sezonie najlepszą rzeczą był rodzący się romans eleganckiego wampira z roztrzepaną czarownicą, w tym na pierwszy plan wychodzi klasyczna przygodówka z dodatkiem magii.
Binge'owanie całości sprawia wiele frajdy, zwłaszcza że serial nie tylko wciąga jak nigdy dotąd, ale też jeszcze lepiej wygląda. Kostiumy z epoki elżbietańskiej prezentują się fenomenalnie, pojawiają się postacie historyczne, jak królowa Elżbieta I czy Kit Marlowe, a Matthew Goode dostaje szansę zagrać inną, groźniejszą wersję Matthew. Wszystko to razem składa się na bardzo przyjemny sezon nie tylko dla fanów romansów, wampirów i opowieści fantastycznych. [Marta Wawrzyn]
9. Pokonani (nowość na liście)
Powojenny Berlin jako sceneria serialowej historii? Wyglądało na świetny pomysł. Zrujnowane i podzielone między okupantów miasto, walczący o przetrwanie mieszkańcy, potworna bieda, przestępczość ponad skalę – to mogło być tło naprawdę rewelacyjnej opowieści. "Pokonani" taką nie są, co jednak nie znaczy, że to zły serial.
Przeciwnie, ponad połowa sezonu, którą mogliśmy obejrzeć w styczniu, była co najmniej niezła, a wielowątkowa fabuła zapewniała dość atrakcji, by się nie nudzić. Z mniejszym lub większym zainteresowaniem można więc było śledzić berlińskie losy nowojorskiego gliniarza Maxa McLaughlina (Taylor Kitsch), zgłębiać przestępcze podziemie zniszczonej metropolii czy świat wyższych okupanckich sfer, a także obserwować, jak powojenne realia wpływają na poszczególnych bohaterów. Sporo, a jednak wszystkiemu towarzyszyło uczucie niedosytu.
Nie da się bowiem ukryć, że produkcja Canal+ nie wykorzystała do końca swojego potencjału, w większości wątków szukając najprostszych rozwiązań. Efektem jest serial sprawnie opowiedziany i całkiem wciągający, a jednocześnie tylko momentami potrafiący bardziej zaangażować widza (np. historiami Elsie czy Karen) i rzadko wychodzący poza standardowe gatunkowe ramy.
Czy można było liczyć na więcej? Tak, choćby patrząc na znakomitą obsadę, której część zwyczajnie marnuje się na bardzo odległym planie (Michael C. Hall!). Trudno jednak odmówić "Pokonanym" solidności, a ta w połączeniu ze staranną realizacją wystarcza, by załapać się do styczniowego zestawienia. [Mateusz Piesowicz]
8. Dickinson (powrót na listę)
W 2. sezonie "Dickinson" nie działa już ten element zaskoczenia, który fascynował na początku serialu. Przyzwyczailiśmy się do tego, że w XIX-wiecznym Massachusetts młodzież imprezuje niczym w szkole średniej XXI wieku, na dodatek w rymie współczesnej nam muzyki, a język jest odległy od tego, z jakim kojarzymy wybitną amerykańską poetkę. Nowy sezon ma jednak sporo zalet, które trzymają nas przed ekranem.
Ciekawą zmianą okazało się przeniesienia akcentu z romansów na dylematy związane z pisarską karierą. Wprawdzie zauroczenie granym przez Finna Jonesa redaktorem dopadło Emily dość wyraźnie, a plotki towarzyszącego każdej kolejnej odkrytej przez niego twórczyni nie pomogły sytuacji, ale styczniowe odcinki to przede wszystkim pytanie o sławę. Czy Emily powinna publikować i stać się centrum salonowego życia? A może tylko bycie "Nikim" gwarantuje jej poetycką wolność poza oczekiwaniami wydawców, krytyków i czytelników?
Nieco w cieniu tych rozważań pozostają inne postacie. Trochę szkoda, że stosunkowo niewiele wiemy o ambicjach Lavinii i małżeńskim kryzysie Austina i Sue, ale dobrze chociaż, że wątek z dziurą w ziemi dał większe szanse pokazania talentu Jane Krakowski i Toby'ego Hussa. I nawet jeśli nowy sezon brzmi poważniej, to nadal chodzi o serial przeplatający klasyczne wersy z rozbrajającymi anachronizmami. A panny Dickinson z przyjaciółmi wciąż organizują niezapomniane imprezy (choćby seans spirytystyczny).
Cotygodniowy seans "Dickinson" pozostaje przyjemną, nawet jeśli coraz mniej zaskakującą rozrywką. A dodatkowe plusy to celny dowcip wymierzony w różnego typu dyskryminację i muzyka (nie tylko popowe przeboje, bo warto docenić choćby fantastyczne piosenkowe wykonanie wiersza Dickinson "Split the Lark" przez grającą Sue Ellę Hunt w 6. odcinku). [Kamila Czaja]
7. Lupin (nowość na liście)
Odważne podejście do klasycznej literatury czy pozbawiona jakiejkolwiek logiki bzdurka? Prawda o netfliksowym "Lupinie" leży pewnie gdzieś pośrodku, natomiast nie ma sensu udawać, że nam się nie podobało. Zwłaszcza że obejrzeliśmy raz-dwa i nie obrazilibyśmy się, gdyby kontynuacja przyszła nawet szybciej, niż zostało zapowiedziane.
Co nie może dziwić o tyle, że najnowsza wersja historii o dżentelmenie włamywaczu to wręcz modelowy przykład współczesnej streamingowej rozrywki. Lekka, łatwa, przyjemna i kończąca się (a właściwie urwana) szybciej, niż się zaczęła. Można na to oczywiście narzekać, ale trudno nie zauważyć, że "Lupin" mimo wszystko nieco odbiega od banalnego guilty pleasure, łącząc czystą frajdę z literackimi tropami i szczyptą społecznego zaangażowania. Zabawa jest więc napędzana niezłymi pomysłami, a dzięki nim łatwiej przełknąć fabularne głupotki.
Choć te pewnie i tak mogłyby od serialu odrzucić, gdyby przed ekran niczym magnes nie przyciągał Omar Sy – pewnie najmniej oczywisty, a jednocześnie absolutnie najlepszy kandydat na Arsène'a Lupina, jakiego można sobie było wymarzyć. Gwiazdor "Nietykalnych" jest sercem i duszą tej historii, momentalnie zyskując widzowską sympatię, a przy tym czyniąc Assane'a bohaterem z krwi i kości, mimo że scenariusz robi wszystko, by mu to utrudnić.
Opowiedzieć w takich warunkach historię, do której oglądania nie trzeba się zmuszać, to już spory sukces. Połączyć w niej dwie osie czasu, efektowną akcję, humor, napięcie i wciągającą fabułę, to z kolei coś więcej, niż tylko sprawna robota. My jesteśmy na tak. [Mateusz Piesowicz]
6. Euforia (spadek z 3. miejsca)
"Euforia" to jeden z seriali mocno poszkodowanych przez pandemię koronawirusa. Na 2. sezon będziemy czekać prawdopodobnie do późnej jesieni, ale Sam Levinson i jego ekipa nie siedzieli bezczynnie w czasie lockdownu. Podczas gdy na Netfliksie możecie oglądać czarno-biały film Levinsona "Malcom & Marie" z Zendayą w roli głównej, na HBO GO są już dostępne oba odcinki specjalne "Euforii".
Ten drugi, styczniowy, zabrał nas w podróż w głąb Jules (Hunter Schafer), pozwalając nam trochę lepiej zrozumieć zachowanie tej bohaterki w finale 1. serii. Podczas gdy Rue (Zendaya) spotkała się w Wigilię ze swoim opiekunem z NA, Jules wybrała się po raz pierwszy do terapeutki i zaczęła otwierać się także przed nami.
"F–k Anyone Who's Not a Sea Blob" to wielki popis Schafer, która pokazuje wszystkie barwy swojej wrażliwej bohaterki. Szybko staje się jasne, że nawet jeśli ona zostawiła Rue, wcale nie jest "tą złą", tylko zwyczajnie sobie nie radzi ze wszystkim, co kilkunastoletnie życie zdążyło już na nią zrzucić. A my jeszcze bardzo dużo o niej nie wiemy. Droga do pełnego zrozumienia, kim jest Jules, jest wciąż daleka, ale na pewno "Euforia" raz jeszcze dała radę przykuć mnie do ekranu odcinkiem nakręconym przy użyciu skromnych środków. [Marta Wawrzyn]
5. Malowanie z Johnem (nowość na liście)
Uznanie należy się już za fakt, że jest to serial, jakiego wcześniej nie widzieliśmy. HBO też miało problem z zaklasyfikowaniem, stawiając na sugestię, że to trochę medytacyjny poradnik, co mogło zrazić widzów nastawionych sceptycznie do "jakichś new age'ów". Tymczasem w "Malowaniu z Johnem" nie ma żadnego robienia z twórcy serialu wszechwiedzącego guru.
Marta miała okazję zachwycać się całym sezonem, ale dobre wrażenia po dwóch styczniowych odcinkach są w dużej mierze zbieżne z jej recenzją. Trudno się nie zachwycać. Oczywiście pod warunkiem, że kupi się tę konwencję, czyli fakt, że John Lurie po prostu opowiada o swoim życiu, równocześnie malując fantastyczne obrazy o odjechanych tytułach, czasem zagląda do kuchni, żeby pożartować z pracownikami, a czasem pokazuje piękne widoki wokół domu… i to właściwie tyle.
Magia tkwi w szczegółach. Słodko-gorzkie anegdoty z życie Luriego (w pierwszych odsłonach choćby o skutkach włączania gazu, gdy jest się odurzonym chorobą, o wdzięczności wobec rodziców, którzy Johnowi i jego rodzeństwu dali szansę rozwijania pasji, czy o… niemalowaniu szczęśliwych drzew) zostają w pamięci. A wplecione w historie z życia rady, jak ta, żeby codziennie mieć trochę radości (co zilustrowano spuszczaniem opony ze zbocza do lasu), nie rażą patosem.
Oczywiście duża w tym zasługa Luriego, który serial napisał, wyreżyserował, dołożył własną muzykę. Po drodze zniszczył kilka dronów, ale jego dystans do własnej nieudolności tylko dodaje "Malowaniu z Johnem" uroku. Wygląda na to, że warto czekać na odcinki lutowe, w międzyczasie podziwiając na przykład przewrotne "A beautiful idea turned evil". [Kamila Czaja]
4. Losing Alice (nowość na liście)
Jedna z najbardziej zaskakujących styczniowych premier. W każdym razie – premier dla nas, bo w Izraelu serial emitowano w zeszłym roku. "Losing Alice" mogło się okazać dość tandetnym thrillerem, tymczasem historia reżyserki, która po latach przerwy ma szansę zrealizować porywający projekt, na dodatek ze swoim mężem w roli głównej, wciągnęła nas niesamowicie.
Alice i David wikłają się niebezpieczną fascynację scenarzystką, Sophie. Uwodzicielska, dużo młodsza dziewczyna prowadzi z małżeństwem niepokojące gry, a oni, znudzeni monotonią, podejmują ryzyko. Sporo tu wzajemnego zwodzenia się trójki głównych postaci, ale w układ wciągnięci zostają także ludzie z ich otoczenia. Atmosfera się zagęszcza i na półmetku (w styczniu widzieliśmy cztery z ośmiu odcinków) wiadomo właściwie coraz mniej.
Bardzo mocną stroną "Losing Alice" jest to, że poza pełnym napięcia wątkiem psychologicznym, rozgrywanym zresztą celowo wolno i bardzo sensualnie, mamy tu opowieść o tym, ile można poświęcić dla sztuki. Już widać, że kręcenie tak intensywnego, wyzwalającego w ekipie różne instynkty filmu musi mieć wysoką cenę. Oglądanie tego twórczego procesu, zwłaszcza w serialu tak pięknie nakręconym i zagranym, dodaje "Losing Alice" warstwę wyróżniającą izraelską produkcje wśród innych w tym gatunku. [Kamila Czaja]
3. WandaVision (nowość na liście)
Miała być zwariowana serialowa jazda przyprawiająca o zawroty głowy. Jest bardziej odlotowa wersja wysokobudżetowej marvelowskiej rozrywki, w której o żadnym szaleństwie nie ma jednak mowy. Czyli co, rozczarowanie? Nic z tych rzeczy – raczej dowód na to, że superbohaterskie uniwersum rządzi się pewnymi prawami i nawet odstępstwa od normy muszą się tam mieścić w ściśle określonych granicach.
"WandaVision" jest tego świetnym przykładem, bo serial to na pierwszy rzut oka rzeczywiście zdrowo pokręcony. Połączenie historii tytułowych Avengersów z telewizyjnymi sitcomami sprzed lat wypada oryginalnie, zabawa konwencją jest przednia (zarówno dla widzów, jak i aktorów), a wykonanie tak cudne, że można by je z zachwytem oglądać godzinami. Jednocześnie ani przez moment nie można się pozbyć wrażenia fasadowości, spod której lada chwila wyjrzy dokładnie taka historia, jakiej się spodziewamy. Rzecz w tym, że kompletnie nie przeszkadza to w odbiorze – ba, taka mieszanka jest wręcz na swój sposób imponująca.
Serial Disney+ pokazuje bowiem, że masowa rozrywka nie musi wcale iść w parze z totalną powtarzalnością i może się w niej znaleźć sporo miejsca dla twórczej kreatywności czy zabawy formą. Tak, koniec końców wrócimy pewnie w bardziej znajome rejony (zresztą już 4. odcinek sporo wyjaśnił w kwestii serialowego "szaleństwa"), jednak wypada docenić samo przybranie historii Wandy i Visiona w tak specyficzne piórka.
Tym bardziej, że zapewniają nam one kawał rozrywki, a przy okazji lekcję telewizyjnej historii w wykonaniu fantastycznego duetu Olsen/Bettany (a przy współudziale m.in. nie mniej fantastycznej Kathryn Hahn). No i dobrze wiedzieć, że skoro ucieczki przed inwazją superbohaterów absolutnie nie ma, to przynajmniej może być ona naprawdę przyjemna. [Mateusz Piesowicz]
2. Udawaj, że to miasto (nowość na liście)
Trudno zaprzeczyć, że dokumentalny serial Martina Scorsese to narzekania ludzi uprzywilejowanych. Fran Lebowitz, chociaż wielokrotnie podkreśla brak pieniędzy, radzi sobie nie najgorzej, podróżując z prelekcjami i wywiadami, publikując artykuły i funkcjonując jako ikona pewnego stylu życia, mimo że od lat nie napisała zapowiadanej książki. Jeśli jednak przymknąć oko na to, że w Nowym Jorku jest zapewne wielu bardziej potrzebujących, "Udawaj, że to miasto" oglądać można z intelektualną frajdą.
Oczywiście jeśli lubi się takie złośliwe rozmowy. Czy raczej monologi, bo tych jest najwięcej. Lebowitz wspomina dawny Nowy Jork, enklawę wolności dla marzycieli, szukających wejścia do artystycznego świata, i dla nieheteronormatywnych "dzieciaków", uciekających z nietolerancyjnych społeczności do wielkomiejskiej swobody. Dzisiejszy Nowy Jork to natomiast koszmarne metro, irytujący ludzie ze smartfonami, drogie nieruchomości i w ogóle upadek. Tyle że Fran nie potrafiłaby mieszkać nigdzie indziej.
Bohaterka może irytować i pewnie nie każdy na jej kąśliwe uwagi będzie reagował jak Scorsese wybuchami śmiechu (sparodiowanymi w SNL). Ale nie można odmówić jej refleksu, pewności siebie, inteligencji i typowo nowojorskiego dowcipu, jaki znaleźć można w starszych filmach Woody'ego Allena. A pewnie przynajmniej część widzów przy całej zazdrości zrozumie empatycznie, że jeśli jest się szczęśliwą posiadaczką dziesięciu tysięcy książek, to chce się mieć na nie miejsce. [Kamila Czaja]
1. Bo to grzech (nowość na liście)
Co można upchnąć w pięciu nie za długich odcinkach? Większość serialowych twórców, mając do dyspozycji tak krótki czas, pewnie szukałaby skrótów i wycinała w montażu, co tylko się da. Na szczęście Russell T Davies się do tego grona nie zalicza, więc w jego najnowszej produkcji było miejsce na wszystko – począwszy od całej dekady z życia młodych ludzi, a skończywszy na takim nagromadzeniu różnego rodzaju emocji, że ekran wręcz od nich kipiał.
My zaś daliśmy się tym emocjom porwać, zachwycając się "Bo to grzech" pod każdym względem. Błyskawicznie pokochaliśmy tutejszych bohaterów – grupę młodych gejów (z jednym wyjątkiem) zaczynających dorosłe życie w Londynie lat 80. Przeżywaliśmy ich sukcesy i porażki, kibicowaliśmy mimo czasem absolutnie fatalnych decyzji i martwiliśmy się, gdy do ich beztroskiej codzienności zaczęła się wdzierać straszliwa rzeczywistość w postaci epidemii AIDS. Wreszcie byliśmy nieustannie wrzucani na emocjonalny rollercoaster, gdy twórca raz za razem fundował nam zmianę nastroju o 180 stopni.
Bardzo możliwe, że w jakimkolwiek innym wykonaniu takie odbijanie się od ściany do ściany byłoby nie do zniesienia – tutaj sprawdziło się jednak fenomenalnie, nie tylko nie pozwalając oderwać się od ekranu, ale przede wszystkim niesamowicie angażując w losy bohaterów. Ritchie, Roscoe, Colin, Jill i cała reszta stali się nam błyskawicznie tak bliscy, że od ich historii, mimo zawartych w nich czytelnych przestróg i aluzji do współczesności, trudno było się zdystansować. Za to znacznie łatwiej przychodziło wpadanie w szaloną euforię, by zaraz potem otrzymać cios w samo serce.
Może to tanie granie na emocjach, może umiejętności Daviesa, potrafiącego jak nikt inny łączyć skrajne przeżycia w ramach tej samej narracji, a może osobisty wymiar całej historii, którą twórca oparł na swoich własnych przeżyciach. Nieważne jak to zrobił, liczy się fakt, że podziałało – tak pięknej i wstrząsającej jednocześnie historii próżno szukać gdziekolwiek indziej. [Mateusz Piesowicz]