"Superman i Lois", czyli najtrudniejsze wyzwanie Człowieka ze Stali – recenzja premiery serialu CW
Mateusz Piesowicz
25 lutego 2021, 11:44
"Superman i Lois" (Fot. CW)
Kolejny serial z Arrowverse i kolejny festiwal tandety? Nie tym razem. Nowe podejście do sztandarowego herosa DC wygląda całkiem ciekawie, chociaż początek niczym nie zaskakuje.
Kolejny serial z Arrowverse i kolejny festiwal tandety? Nie tym razem. Nowe podejście do sztandarowego herosa DC wygląda całkiem ciekawie, chociaż początek niczym nie zaskakuje.
Zwykłe małżeństwo w średnim wieku. Mają kłopoty w pracy, w domu dorastających nastolatków, a na głowie jeszcze małomiasteczkowe problemy i hipotekę do spłacenia. Brzmi jak zestaw startowy dramatu obyczajowego i to takiego całkiem życiowego, prawda? No i w sumie z takim mamy tu do czynienia. Trzeba tylko dodać, że żona w tej parze jest dziennikarką "Daily Planet", a mąż zakłada czerwoną pelerynę i ratuje świat.
Superman i Lois – Arrowverse w nowym wydaniu
"Superman i Lois", bo o nich oczywiście mowa, są bohaterami kolejnego (już siódmego) serialu wchodzącego w skład Arrowverse. Telewizyjnego uniwersum bohaterów komiksów DC, które posiada wprawdzie mroczniejsze oblicza, ale z życiowymi problemami to się raczej nie kojarzy. Najnowsza produkcja CW (w Polsce dostępna na HBO GO) ma ambicje, by ten stan rzeczy zmienić, a jeśli nie, to przynajmniej wnieść do barwnego superbohaterskiego świata odrobinę świeżości. Czy rzeczywiście są na to szanse?
Skłamałbym, twierdząc, że premierowy odcinek zwalił mnie z nóg i że oto mamy do czynienia z nową jakością w gatunku. Przeciwnie, godzina w towarzystwie Człowieka ze Stali i małżonki była po brzegi wypchana schematami i fabularnymi kliszami. Tak jakby twórcy (Greg Berlanti i Todd Helbing), zastanawiając się, jak tym razem ugryźć najbardziej klasycznego superbohatera z możliwych, wpadli na pomysł, żeby umieścić go w historii rodem z najbardziej sztampowego dramatu. Głupie? Na pierwszy rzut oka tak, ale paradoksalnie to właśnie te standardowe rozwiązania sprawiają, że ich serial wygląda… inaczej.
Nie wiem jeszcze, czy inaczej oznacza w tym wypadku lepiej. Na pewno jednak wypada pochwalić samą próbę uchwycenia tematu pod innym kątem, bo już ona wystarcza, by "Superman i Lois" wyróżniali się na tle nie tylko całego Arrowverse, ale również innych ekranowych wcieleń Człowieka ze Stali. Co zresztą widać tu od początku, bo już kilkuminutowe wprowadzenie nie jest takie, jak zwykle. Zaczyna się jeszcze tradycyjnie, od przybycia kapsuły z niemowlęciem na Ziemię, ale im dalej, tym bardziej widać, na co kładziony jest nacisk – mniej na supermoce i ratowanie świata, bardziej na rodzinę i prywatne problemy.
Superman i Lois, czyli inny Człowiek ze Stali
Tych natomiast Superman, a w cywilu Clark Kent (Tyler Hoechlin) i Lois Lane (Elizabeth Tulloch) mają całkiem sporo. Ale trudno żeby było inaczej, gdy wychowuje się parę nastolatków. Jonathan (Jordan Elsass) i Jordan (Alexander Garfin), choć są bliźniakami, mocno się od siebie różnią. Pierwszy to wschodząca gwiazda futbolu i typowy popularny dzieciak. Drugi również wpisuje się w stereotyp – zamkniętego w sobie outsidera, tutaj ze zdiagnozowaną fobią społeczną. Oczywiście żaden z nich nie ma pojęcia o podwójnym życiu ojca, żaden też nie dał oznak, że odziedziczył po nim nadludzkie możliwości. Nietrudno się domyślić, dokąd to zmierza.
Jeszcze jakieś oczywiste tropy fabularne? A proszę bardzo. Całą rodzinkę spotykamy, gdy okoliczności sprawiają, że porzucają wielkomiejskie życie w Metropolis na rzecz przenosin do rodzinnego domu Clarka w Smallville. Na pierwsze sąsiedzkie zgrzyty nie trzeba długo czekać, jeszcze szybciej na horyzoncie pojawia się nastoletni romans, a żeby Lois się nie nudziła, to i jakieś dziennikarskie śledztwo się znajdzie. Nie wspominając oczywiście o tajemniczej postaci, która daje się we znaki Supermanowi, a jednocześnie sporo wie o jego przeszłości – bo to jasne, że nie mogliśmy całkiem porzucić superbohaterstwa.
Inna sprawa, że to jest w "Supermanie i Lois" absolutnie najmniej zajmującą z atrakcji, ba, wydaje się nawet wciśnięte trochę na siłę. Pewnie, oczekiwanie akurat po tej produkcji, że pójdzie na całość, w stu procentach odrzucając tradycyjne elementy historii o Supermanie, byłoby naiwnością. Tutaj jednak kilka prezentacji mocy bohatera i jedno widowiskowe (jak na możliwości CW) starcie wydają się nie tyle wkomponowane w fabułę, co wręcz umieszczone w niej jako obowiązkowe, ale nie najbardziej zajmujące twórców punkty programu.
Na to miano zasługują znacznie bardziej przyziemne sprawy. Czyli wszystkie te, przy okazji których nasz bohater zamienia przyciasne wdzianko na niezmiennie skuteczne w kamuflażu okulary i stara się odpowiadać w mniejszym stopniu za świat, a w większym za rodzinę. Z różnym skutkiem, czego już w pierwszym odcinku mamy kilka przykładów, gdy próby ojcowania okazują się o wiele trudniejszym wyzwaniem choćby od podniesienia samochodu.
Superman i Lois, czyli ludzkie oblicze superbohatera
Trzeba przyznać, że w teorii brzmi to wszystko naprawdę nieźle. Uczłowieczenie tak posągowej postaci jak Superman, bezpośrednia konfrontacja jego superbohaterskich obowiązków z domowymi, problemy wychowawcze z synami – tak, to ma prawo się udać. Problem jednak w tym, że gdy już mija pierwsze pozytywne wrażenie wynikające z kontrastowego przedstawienia znanej postaci, zaczyna się wyraźnie dostrzegać, że "Superman i Lois" nie ma wiele więcej do zaproponowania.
Twórcy chcą nas przyciągnąć problemami osobistymi Człowieka ze Stali, jednak budują je na tak wyświechtanych motywach, że trudno się w nie zaangażować. Jonathan i Jordan wyglądają jak wycięci żywcem z przeciętnego dramatu, który dostał zamówienie, bo czymś trzeba było wypełnić ramówkę. Lois, która powinna grać w tej historii równorzędną Supermanowi rolę, wypada stereotypowo zarówno w roli matki, jak i dziennikarki. Reszta to tło, na które nie zaprezentowano póki co żadnego wyrazistego pomysłu, stawiając na początku na przedstawienie relacji wewnątrz rodziny.
W tym miejscu warto się zatrzymać, bo przy wszystkich oczywistych wadach "Supermana i Lois" oraz pójściu po linii najmniejszego oporu w praktycznie każdym aspekcie scenariusza, relacje między głównymi bohaterami wypadają niespodziewanie naturalnie. W największym stopniu jest to zasługa Hoechlina i Tulloch, którzy ewidentnie do siebie pasują i choć nie są najbardziej ekscytującą parą świata (biorąc pod uwagę ich wcześniejsze występy w Arrowverse, dziwiło mnie, że w ogóle dostają własny serial), tutaj akurat działa to na ich korzyść. To dzięki nim "uziemienie" Supermana rzeczywiście ma rację bytu, a Clark i Lois nie wyglądają, jakby wzięli się w tej historii z kompletnie innej bajki.
Pytanie, czy efekt odświeżenia oklepanego konceptu, który zagwarantował serialowi udany start, zdoła na dłuższą metę przemienić się w coś lepszego? Nie jestem w tym względzie optymistą. Mam wrażenie, że już teraz za dużo tu banałów i ślizgania się po powierzchni, a za mało odwagi, żeby zamienić ciekawy pomysł w ponadprzeciętną fabułę. Jeśli jednak poziom tej bezpiecznej solidności wam odpowiada, "Superman i Lois" nie powinno być rozczarowaniem. Szukającym czegoś więcej przypominam, że to Arrowverse – w ambitniejszym wydaniu, lecz nadal to samo.