"WandaVision", czyli smutna historia pewnej wiedźmy – recenzja finału serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
5 marca 2021, 20:30
"WandaVision" (Fot. Disney+)
Od romansu ze starymi sitcomami, przez nawiązania do świata Marvela, po zapowiedź jego kolejnych odsłon. "WandaVision" miało różne oblicza – jak wypadło finałowe? Spoilery!
Od romansu ze starymi sitcomami, przez nawiązania do świata Marvela, po zapowiedź jego kolejnych odsłon. "WandaVision" miało różne oblicza – jak wypadło finałowe? Spoilery!
Kilka tygodni spędzonych w towarzystwie "WandaVision" potwierdziło to, czego w sumie powinniśmy się spodziewać od początku – telewizyjna odsłona MCU nie przyniosła rewolucji w świecie Marvela. Co więcej, pomimo swojej bez wątpienia oryginalnej otoczki, przedstawiona tam historia nie pozwalała sobie na szczególne odstępstwa od filmowej normy, dość wiernie trzymając się sprawdzonej formuły. Czy w takim razie należy na nią narzekać? Wręcz przeciwnie, a wypełniony różnego rodzaju atrakcjami finał jest tego najlepszym dowodem.
WandaVision – akcja i emocje w finale serialu
"The Series Finale" (to się nazywa konkretny tytuł odcinka!) był pod pewnymi względami zakończeniem oczywistym. Główna bohaterka zmierzyła się w wielkim magicznym pojedynku z Agathą (każda okazja do usłyszenia złowrogiego śmiechu Kathryn Hahn jest dobra, nieważne jak marnie napisana jest jej postać), Vision (Paul Bettany) dostał przeciwnika godnego siebie, a cała reszta mniej istotnych postaci coś do roboty, żeby jakoś na koniec zaistnieć. Ot, standardowe zwieńczenie każdego, także marvelowskiego widowiska, nad którym pewnie nie byłoby sensu się szczególnie rozwodzić, gdyby do mieszanki nie dodano czegoś jeszcze.
Tym tajemniczym składnikiem są oczywiście nadspodziewanie szczere emocje, jakimi serial poczęstował nas już poprzednio, uzupełniając luki w historii Wandy. Jednocześnie zamieniając bohaterkę w pełnoprawną wiedźmę i skutecznie ją uczłowieczając, twórcy dali wówczas prawdziwe pole do popisu Elizabeth Olsen, która skrzętnie z możliwości zaprezentowania swojego dramatycznego talentu skorzystała, a w finale ten popis kontynuowała. Efekty okazały się naprawdę dobre.
Dostaliśmy wszak pół godziny akcji, jakiej nie wstyd byłoby pokazać na większym ekranie, doprawionej porcją moralnych dylematów, jedną filozoficzną dysputą w wersji mini i kilkoma nieszczególnie zaskakującymi, ale działającymi zwrotami akcji. Mało? Jakby na tym się skończyło, to pewnie trochę tak. Ale przecież to nie koniec! Ba, właściwie dopiero gdy zgasły światła (poza jednym, bo pożegnanie w ciemności przynosi pecha), zrobiło się najbardziej interesująco.
WandaVision to Marvel w poruszającym wydaniu
Dopiero wtedy dało się w stu procentach poczuć, że "WandaVision", oprócz całej stojącej za nią kreatywności i dziesiątek powiązań z filmowym uniwersum, to też, a może przede wszystkim, historia o nieprzepracowanej traumie i długo odwlekanym pożegnaniu. Powiecie, że to nic odkrywczego, że wiele już było podobnych opowieści, że marvelowska wizja nawet nie umywa się do tych najlepszych – i będziecie mieli rację. Ale czy to w jakimkolwiek stopniu umniejsza wrażeniu, jakie po sobie zostawia?
W mojej ocenie absolutnie nie, a z kolei sposób, w jaki udało się scenarzystce Jac Schaeffer i reżyserowi Mattowi Shakmanowi pogodzić bolesny aspekt fabuły z jej superbohatersko-rozrywkowym charakterem, dowodzi klasy tego twórczego duetu. Tu przecież absolutnie nie trzeba było wiele, żeby cała koncepcja posypała się jak domek z kart. Widok pożegnania Wandy i Visiona z bliźniakami i sobą nawzajem mógł spłynąć po oglądających jak woda po kaczce, w najgorszym wariancie wzbudzając nawet irytację, że cała ta historia okazała się ostatecznie prostsza, niż początkowo wyglądała. Mógł, ale zamiast tego zostawił wspomnienie poruszającego rozstania, przy którym trudno nie zareagować emocjonalnie, nawet nie będąc wyjątkowo wkręconym w marvelowski świat.
To ostatnie jest o tyle ważne, że przecież wspólne uniwersum stanowiące nierozerwalnie złączoną z serialem całość, było przed jego premierą głównym powodem do obaw. Czy niezaznajomieni z nim widzowie będą w ogóle w stanie to oglądać? Czy zorientują się w fabularnych zawiłościach, wyłapią wszystkie konteksty albo mniej i bardziej subtelne mrugnięcia okiem? Na każde pytanie pewnie nie da się odpowiedzieć twierdząco, ale najważniejsza sprawa jest oczywista: nie, "WandaVision" nie było historią tylko dla zatwardziałych fanów. To serial po prostu dla tych, którzy od telewizyjnych fabuł oczekują, że będzie w nich choć trochę życia.
Scarlet Witch w cieniu poruszającej historii
Produkcja Disney+ może się ostatecznie takim osiągnięciem pochwalić, nawet uwzględniając fakt, że "trochę życia" dotyczy tu czarownicy, która stworzyła sobie sztuczną wersję równie sztucznego za życia ukochanego, dodając do tego jeszcze parę dzieci. Brzmi absurdalnie, a jednak działa, pod koniec wyprowadzając kilka na tyle mocnych i celnych emocjonalnych uderzeń, że zapomina się o wcześniejszym, najczęściej zbędnym, kolorowym efekciarstwie.
Magia, SWORD, zwykły Vision, biały Vision, wreszcie Scarlet Witch – to wszystko jest oczywiście ważne z punktu widzenia uniwersum, a przy tym całkiem nieźle się ogląda, ale dopiero epilog pozwala w pełni skupić uwagę na najmocniejszych punktach serialu. Opierając się trochę na aktorskich umiejętnościach, trochę na chemii między wykonawcami, a trochę na ładnie napisanych i zapadających w pamięć dialogach, udało się bowiem twórcom podkreślić rzeczywistą istotę tej opowieści.
Opowieści, choć zbudowanej na wizualnych popisach i zaskakujących narracyjnych formach, to jednak skoncentrowanej na kobiecie, której bardzo zwyczajne emocje – smutek, nadzieja i miłość – urzeczywistniły się na ekranie w wyjątkowy, a co najważniejsze przekonujący sposób. Oczywiście, można było w tej kwestii zrobić jeszcze więcej. Zarówno w samym finale (motyw z ofiarami Wandy "budzącymi się" i błagającymi ją o litość aż się prosił o rozwinięcie), jak i w całym serialu, który wprawdzie odważnie wkroczył na obszar moralnej szarości, ale szybko stamtąd czmychnął. Cóż, gdyby było inaczej, pewnie nie mielibyśmy do czynienia z produkcją Marvela.
WandaVision, czyli do zobaczenia na dużym ekranie
Bo nawet doceniając cały serialowy koncept, wykonanie i ożywione na ekranie emocje, nie da się zapomnieć, że "WandaVision" jest ledwie małą częścią czegoś znacznie większego i pewnych zasad musi się trzymać. Choćby takich, że połączenia fabuły z MCU są konieczne, nawet jeśli trzeba je będzie wciskać do serialu na siłę.
Pal licho więc to, że Monica (Teyonah Parris) nigdy nie wyglądała na integralną część tej opowieści, albo że Darcy (Kat Dennings) dostała w finale dosłownie kilka sekund na ekranie. Ważne, że się zmieściły, więc można je będzie bez problemów umieścić w następnych marvelowskich produkcjach. Wszystko ze sporą korzyścią dla całego filmowo-serialowego uniwersum i mniejszą dla aktualnie oglądanej fabuły. Tylko czy naprawdę powinniśmy mieć o to do twórców pretensje, skoro od początku było przecież jasnym, że znajdujemy się w rzeczywistości, w której często najbardziej wyczekiwanym elementem całego show jest scena po napisach?
No chyba nie, a wagę wspomnianych scen niech podkreśli to, że w finale "WandaVision" były takie aż dwie. Zapowiadając nową odsłonę "Doktora Strange'a" i najprawdopodobniej kolejne przygody "Kapitan Marvel", twórcy wykonali więc swoje podstawowe zadanie – uniwersum nie może przecież stać w miejscu. Co najważniejsze z naszego punktu widzenia, to że o ile jego następne telewizyjne wcielenia będą równie udane i przynajmniej pod pewnymi względami tak oryginalne, jak "WandaVision", to ani szefostwo Marvela, ani zwykli widzowie nie będą mieć powodów do narzekań.