"Longmire" (1×01): Procedural z domieszką kurzu
Marta Wawrzyn
9 czerwca 2012, 21:33
Dali szeryfa w kapeluszu, kazali mu siedzieć w szopie pośrodku niczego, przykurzyli, przybrudzili i myślą, że zrobili współczesne "Deadwood" albo drugie "Justified". Niestety, "Longmire" to na razie zwykły, banalny, łopatologicznie napisany procedural.
Dali szeryfa w kapeluszu, kazali mu siedzieć w szopie pośrodku niczego, przykurzyli, przybrudzili i myślą, że zrobili współczesne "Deadwood" albo drugie "Justified". Niestety, "Longmire" to na razie zwykły, banalny, łopatologicznie napisany procedural.
Długo nie mogłam się za ten serial zabrać, bo choć na pierwszy rzut oka wyglądał świetnie, to jednak coś mi mówiło, że to wielkie oszustwo, że wcale nie będzie tak pięknie, jak na zdjęciach promocyjnych i w 30-sekundowych zwiastunach. I oczywiście nie jest.
Nie mówię, że "Longmire" to serial całkiem zły. Nie, to po prostu kolejny przeciętniak, któremu niełatwo będzie się ponad przeciętność wybić. Możecie go polubić, jeśli chętnie oglądacie zwykłe seriale kryminalne, bez żadnych twistów, wątku głównego i innych nowoczesnych wymysłów. Jeśli lubicie zwykłe westerny, takie sprzed lat 40 albo i 50, to też może być coś dla Was.
Ja żadnego z tych gatunków nie darzę aż taką miłością, by kupować wszystko jak leci, stąd też jestem pilotem "Longmire" bardzo, ale to bardzo rozczarowana. Nudziłam się. Po prostu się nudziłam. Jak mops. Co pięć minut patrzyłam, ile jeszcze zostało, i tylko fakt, że zostawało coraz mniej i mniej, trzymał mnie przed ekranem. Sprawa, którą rozwiązywano w pilocie mnie nie porwała, nawet nie dlatego, że była taka fatalna. Nie, to po prostu było zwykłe śledztwo, prowadzone kroczek po kroczku, jak w książce dla dzieci, bez żadnych twistów, bez smaczków, bez ukłonów w stronę bardziej wyrobionego widza. I oczywiście wszystko zostało wyjaśnione jak Bóg przykazał, nie zabrakło też kiczowatego zakończenia. Przewidywalność, przewidywalność i jeszcze raz przewidywalność – to największy problem tego serialu.
Jeśli przesłuchiwany facet ma coś ważnego do powiedzenia, to najpierw przez minutę gada o tym, że ma coś ważnego do powiedzenia, a następnie znacząco podchodzi do okna. Zgadnijcie, co się dzieje później. Rozumiem, w dzisiejszych czasach trudno jest wymyślić coś zupełnie nowego, każdy korzysta z klisz. Ale dobrzy scenarzyści umieją te klisze pięknie opakować i sprzedać nam jako coś zupełnie świeżego. Ci, którzy piszą "Longmire", tego nie potrafią.
Nie spodziewajcie się też po nowej produkcji stacji A&E ciekawych postaci. Serial zadebiutował z niezłym wynikiem, po części dlatego, że na widzów jak magnes działa znana z "Battlestar Galactica" Katee Sackhoff. I to właśnie ona jak na razie tworzy najbardziej wyrazistą postać w tym serialu – twardej zastępczyni szeryfa, która przyjechała do dziury w Wyoming pod granicą z Montaną z Filadelfii i ewidentnie uważa, że mogłaby robić coś lepszego gdzie indziej. I trudno się z nią nie zgodzić.
Znany z epizodu w "Matriksie" Australijczyk Robert Taylor jako szeryf Walt Longmire na razie wielkiego aktorstwa nie pokazał. Miał być zgorzkniałą wersją Raylana z "Justified", jest nudnym facetem w kowbojskich butach, ze strzelbą z czasów Old Shatterhanda, prochami zmarłej żony w kuchni i totalnie zwyczajną, choć ładną córką, która go przyjeżdża strofować (Cassidy Freeman). To pewnie bardziej wina scenariusza, niż samego aktora, ale faktem jest, że dzień po obejrzeniu pilota jego serialu nie poznałabym tego faceta na ulicy. Być może kapelusz po prostu nie jest w stanie zastąpić charyzmy.
Przyznać muszę, że jest klimatycznie. Zapyziałe biuro szeryfa, walące się budynki pośrodku niczego, owce, sowy i inne zwierzaki, indiański rezerwat, góry, zakurzone drogi, ciemny bar, przybrudzeni ludzie, dobrze dobrana muzyka. To wszystko bardzo fajnie tworzy klimat współczesnego westernu i sprawia, że na pewno jeszcze zerknę na "Longmire". Zwłaszcza że hrabstwo Absaroka to ciekawe miejsce, pięknie położone, w pobliżu parku Yellowstone. Nie miałabym nic przeciwko temu, by pewnego razu tam się znaleźć.
Ale na dłuższą metę banalny, przeciętnie napisany procedural z pięknymi widokami i odrobiną kurzu po prostu mi nie wystarczy. Skoro już poświęcam prawie godzinę na odcinek, chcę, żeby to był odcinek, który zapamiętam, a nie kolejne "CSI" na prowincji. Chcę jakiejś myśli przewodniej, chcę historii, która będzie kontynuowana przez cały sezon (najlepiej nie byle jakiej), chcę lepszych dialogów (albo przynajmniej niech tyle nie gadają. Naprawdę czasem cisza mówi więcej niż bezsensowna wymiana słów), chcę głównego bohatera, który będzie jakiś, i chcę nieco ciekawszych postaci na drugim planie.
Nie wydaje mi się, żeby w 2012 roku, dobrych kilka lat po debiucie takich produkcji jak "Breaking Bad", "Sons of Anarchy" czy "Justified", były to szczególnie wygórowane żądania. Dziś już nie pisze się seriali tak jak w latach 90. i ja nie mam zamiaru oglądać seriali w stylu lat 90. Dlatego choć dam "Longmire" szansę albo i dwie, to po obejrzeniu pilota nie spodziewam się już po tym serialu niczego wielkiego.