"Invincible", czyli cierpienia młodego superbohatera – recenzja pierwszych odcinków serialu Roberta Kirkmana
Mateusz Piesowicz
27 marca 2021, 12:27
"Invincible" (Fot. Amazon Prime Video)
Pstrokate kostiumy, problemy dorastania i… tona animowanej krwi. "Invincible" od Roberta Kirkmana zapewnia sporo frajdy, ale zarezerwowanej głównie dla miłośników superbohaterów.
Pstrokate kostiumy, problemy dorastania i… tona animowanej krwi. "Invincible" od Roberta Kirkmana zapewnia sporo frajdy, ale zarezerwowanej głównie dla miłośników superbohaterów.
Sprostać rodzicielskim ambicjom to często dość trudne zadanie. Ale sprostać rodzicielskim ambicjom, gdy twoim ojcem jest najpotężniejszy superbohater na świecie, to praktycznie niewykonalna misja. Coś na ten temat wie nastoletni Mark Grayson, główny bohater serialu animowanego "Invincible", który na podstawie własnego komiksu stworzył Robert Kirkman, autor m.in. "The Walking Dead". Trzy pierwsze odcinki są już dostępne w serwisie Prime Video (kolejne co tydzień, cały sezon będzie ich miał osiem) – czego po nich oczekiwać?
Invincible to animowany serial superbohaterski
Przede wszystkim nie dajcie się zwieść pięknie się prezentującym bohaterom w kolorowych kostiumach, którzy spoglądają na was ze zdjęć promocyjnych. "Invincible" to animacja tylko dla dorosłych, którą od innych ekranowych przygód superbohaterów odróżnia wprawdzie przerysowana do granic możliwości, ale jednak bardzo obrazowa przemoc. Dla znających twórczość Kirkmana to oczywiście nic nowego, jednak tryskająca krew oraz obijane, miażdżone, wykręcane i rozrywane ciała w rysunkowej wersji robią mocne wrażenie (zwiastun daje tylko mały przedsmak), więc wrażliwym seans raczej odradzam.
A co z pozostałymi? To zależy w dużej mierze od waszych oczekiwań i nastawienia. "Invincible" może być bowiem czystą przyjemnością (abstrahując od pojęcia dobrego smaku), ale tylko pod warunkiem, że bez mrugnięcia okiem przyjmiecie tutejszą konwencję, będącą niczym innym, jak pastiszem superbohaterskich historii. Naśladując i uwydatniając najbardziej oczywiste cechy gatunku, Kirkman zdołał jednak nadać im dość charakteru, by jego opowieść nie wydawała się prostą kalką. Wyrazem uwielbienia – to jak najbardziej. Ale na pewno nie ślepego, a może nawet zawierającego pewną dozę autorefleksji.
To jednak kwestia do głębszej analizy, a nam na potrzeby tego tekstu wystarczy wiedza, że "Invincible" to przede wszystkim historia od fana komiksów dla fanów komiksów. Powielająca i przerabiająca na własną modłę znane motywy, by zapewnić widzom dobrą zabawę, a przy tym na tyle pomysłowa, by nie zanudzić ich powtarzaniem w kółko tego samego. Co bynajmniej łatwe nie jest, bo supebohaterowie w przeróżnych odsłonach wychodzą przecież teraz z każdego kąta.
Invincible zaprasza do brutalnego świata herosów
Czym na ich tle wyróżnia się "Invincible"? Na pierwszy rzut oka – niczym. Ot, jeszcze jeden świat pełen dziwaków w obcisłych kolorowych strojach, ratujących go przed absurdalnymi zagrożeniami. Już otwierająca serial sekwencja, w której mamy okazję podziwiać w akcji niejakich Strażników Globu, mówi zresztą wszystko. Bohaterowie będący lustrzanym odbiciem Ligi Sprawiedliwości, w użyciu supermoce i supergadżety, nic nie ma nas tu prawa zaskoczyć. To jednak tylko wstęp.
Właściwa historia dotyczy wspomnianego już Marka (głosu użycza mu Steven Yeun). Nastolatka, którego niezwykłość polega na tym, że jego ojciec to niejaki Omni-Man (J.K. Simmons), a więc pochodzący z planety Viltrum tutejszy odpowiednik Supermana, po którym nasz bohater odziedziczył nadludzkie umiejętności. Sęk w tym, że objawiły się one u niego późno, więc gdy zaczynamy opowieść, Mark dopiero poznaje swoją siłę, uczy się latać, toczy pierwsze walki, itd. A wszystko to pod okiem często niekryjącego dezaprobaty ojca, co rzecz jasna sprawy nie ułatwia.
O ile jednak o kłopotach może mówić Mark, my nie mamy szczególnych powodów do narzekań. Mimo że fabuła podąża prostymi ścieżkami, szybko nabiera przy tym charakteru, stając się raczej historią inspirowaną podobnymi opowieści, niż ich ordynarną kopią. Nasz bohater, już po dorobieniu się własnego przyciasnego wdzianka i tytułowego pseudonimu, staje się więc częścią drużyny młodych herosów i stawia czoła fantastycznym zagrożeniom, a jednocześnie zmaga się z typowymi nastoletnimi problemami. Z jednej strony mamy więc inwazję z kosmosu czy szalonego naukowca, z drugiej szkolne romanse. I o dziwo, spina się to w całkiem niezłą całość.
Invincible, czyli szybkie dorastanie superbohatera
Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby głównego bohatera nie dało się polubić. Na szczęście to nie ten przypadek, bo Mark od początku wzbudza sympatię, a podkreślając jego szczególną sytuację rodzinną, twórcy unikają popadnięcia w pułapkę męczących stereotypów. Jasne, żadna to pogłębiona psychologia postaci, ale zwłaszcza jak na utrzymaną w kreskówkowym stylu opowieść, standardowa trudna relacja ojca z synem ma tu kilka wyróżniających się momentów. A dodając jeszcze do kompletu Debbie (Sandra Oh), "zwykłą" matkę i żonę superbohaterów, otrzymamy całkiem ciekawy rodzinny zestaw.
No ale wiadomo, że familijnego dramatu to jednak z "Invincible" nie będzie, więc prędzej niż później twórcy muszą wytoczyć cięższe działa. Tych już od samego początku mamy naprawdę dużo – dość powiedzieć, że mimo całkiem pokaźnej długości odcinków (42-48 minut), i tak odczułem przesyt zwrotów akcji. Dokąd one prowadzą i czy aby na pewno wszystkie są niezbędne, dopiero się przekonamy, ale ryzyko postawienia na twisty kosztem rozbudowy charakterologicznej postaci z pewnością istnieje. Już teraz bohaterów jest od groma, co na razie nie stanowi problemu, bo są tylko barwnym tłem. Widząc, jak rozwija się historia, jej osadzenie emocjonalne może być jednak kluczowe, zatem samo tło, nawet najbardziej kolorowe, nie będzie wystarczające.
Inna sprawa, że "Invincible" ostatecznie może się wybronić, nawet pozostając tylko komiksowym pastiszem. Przykłady choćby "Preachera" czy "The Boys" pokazują, że takie produkcje są w cenie, a dzieło Kirkmana ma z obydwoma sporo wspólnego i nie chodzi mi tylko o obecność Setha Rogena i Evana Goldberga wśród producentów. Wpisane w serialowe fundamenty przerysowanie, "niegrzeczny" ton, wyrazisty styl i obrazowa przemoc dobrze się sprzedają i choć są oczywiście drogą na skróty, nie da się tej metodzie odmówić skuteczności. Zwłaszcza gdy stoi za nią dobry pomysł i jeszcze lepsze wykonanie.
A do tego w przypadku "Invincible" przyczepić się absolutnie nie można. Prosta, lecz efektowna i zachwycająca żywymi kolorami animacja przyciąga oko, świetnie pomyślane sceny akcji nie nużą ani przez moment, a wisienką na torcie jest absolutnie rewelacyjna obsada głosowa. Rany, kogo tam nie ma! Poza Yeunem mamy silną reprezentację "The Walking Dead" (m.in. Lauren Cohan czy Sonequa Martin-Green), są Gillian Jacobs i Zazie Beetz w rolach dwóch obiektów westchnień głównego bohatera, do tego Walton Goggins, Mark Hamill, Jon Hamm, Mahershala Ali… robi wrażenie, nawet jeśli w większości mowa o zaledwie kilku kwestiach.
Może więc, zamiast analizować, ile tutaj miłości do komiksów, a ile czystego wyrachowania lub irytować się na fakt, że to kolejna "dorosła" produkcja o superbohaterach, która za wyraz dojrzałości przyjmuje wulgarność i brutalność, warto jednak przymknąć oko na wady i po prostu z przyjemnością obejrzeć? Bez względu na fabularne schematy i nieodpowiadającą każdemu konwencję, "Invincible" niezaprzeczalnie ma wszak w sobie mnóstwo energii i potencjał na zostanie czymś więcej niż przelotną ciekawostką. Oby tylko dorastając wraz ze swoim bohaterem, nie zamieniło się w typowego przedstawiciela gatunku.