"Mad Men" (5×13): Żyje się tylko dwa razy
Marta Wawrzyn
12 czerwca 2012, 22:43
Dobrze znaną piosenką z filmu o Bondzie zakończył się 5. sezon "Mad Men". Ale tym razem nie zabrzmiała ona optymistycznie. Uwaga na spoilery!
Dobrze znaną piosenką z filmu o Bondzie zakończył się 5. sezon "Mad Men". Ale tym razem nie zabrzmiała ona optymistycznie. Uwaga na spoilery!
To był sezon doskonały. No dobrze, kilka zarzutów do Weinera mam, ale to drobnostki, to bzdury, bo i tak – to był sezon doskonały. Intensywny, dojrzały, mroczny, świetnie napisany, śmiało romansujący z literaturą wysoką. Widać, jak "Mad Men" rozwinął się przez te pięć lat, jak swobodnie Weiner i jego współpracownicy operują popkulturowymi i literackimi odniesieniami, jak wspaniałą gamę emocji są nam dziś w stanie zaoferować. Ten serial to po prostu dzieło literackie, produkcja, dzięki której telewizja zaczęła przecierać szlak do literackiego Nobla.
Finał 5. sezonu, czyli odcinek "The Phantom" nie był ani szalony, ani wybuchowy. Nie zobaczyliśmy pogrzebu Lane'a (chyba nie spodziewaliście się, że pokażą nam coś tak banalnie dosłownego jak pogrzeb?), nie było wielkich kłótni, rozstań ani innych niesamowitych wydarzeń. Było uspokojenie emocji przed następną burzą.
Megan zmagała się z okropną matką, która kazała jej zejść na ziemię, tradycyjnym już odrzuceniem i niechęcią męża do jej kariery. Pete zmagał się ze swoim zwykłym spleenem, dopadającym go coraz częściej i nie mającym związku ani z uroczą Gilmore Girl, której mąż ma zwyczaj kasować jej pamięć za pomocą elektrowstrząsów po każdym skoku w bok, ani z własną żoną i dzieckiem. Jest mu źle na tym świecie i tyle.
A ponieważ w przeciwieństwie do Dona sprzed kilku sezonów Pete nie znosi nawet własnego dziecka, można domyślać się, że czeka go coś gorszego niż stanie się panem Draperem 2.0. Wieczność spędzona w piekle własnego umysłu, której nie uprzyjemni ani muzyka, używana do odgradzania się od świata, ani spełnianie kolejnych ambicji.
Miło było zobaczyć znów Peggy, która najwyraźniej ma wszystko, czego chciała: jest szefową, zajmuje się czymś więcej niż staniki i rajstopy. Jednocześnie jej byli koledzy z pracy z "kobiecymi" klientami sobie wyraźnie nie radzą, co może, ale nie musi być sygnałem, że panna Olson wróci.
Jej przypadkowe spotkanie z Donem w kinie bardzo, ale to bardzo mnie ucieszyło: widać, jak świetnie oni się czują w swoim towarzystwie, widać też sympatyczną chemię pomiędzy Elizabeth Moss i Jonem Hammem. Bardzo mi tego brakowało, w końcu tylko tych dwoje może iść przypadkiem w środku dnia do tego samego kina na ten sam film i usiąść pośrodku sali. Szkoda, że oni teraz są już tylko dawnymi znajomymi, którzy nie mają ze sobą kontaktu i planują "kiedyś wszyscy się spotkać". To tak jak ja z kolegami z podstawówki. Bardzo bym jednak chciała, aby Peggy wróciła na dobre w 6. sezonie "Mad Men" – bo to, co działo się z nią w ostatnich 13 odcinkach, nie było fajne. Brakuje mi Peggy i tyle.
Kolejna scena, którą oglądałam z zapartym tchem, to ta z oględzinami nowego biura. Nowi partnerzy firmy Sterling Cooper Draper Harris (Holloway?) spoglądają w przyszłość z wysokości 38. piętra. I Pete mówi, że będzie miał ten sam widok z okna co Don. Cudeńko!
Ale oczywiście "Mad Men" to opowieść o ludziach pięknych, lecz smutnych. Banalny ból zęba, na który cierpi Don, obrazuje jego ból istnienia. I żaden dentysta nie pomoże, bo jak może pomóc, skoro wystarczy zamknąć oczy, by zobaczyć marę z przeszłości (jest tytułowy fantom! Kto obstawiał Adama?) – nie Lane'a, lecz Adama Whitmana z paskudną szramą na szyi. Ba, Don widzi swojego zmarłego brata wszędzie: w windzie, w pracy. Koszmar, od którego nie da się uwolnić, dając 50 tysięcy wdowie po współpracowniku.
Czy nie za dużo w tych gnijących zębach, w tych szramach na szyi, w całym sezonie 5. oczywistości? Czasem niestety odnoszę takie wrażenie, wrażenie, którego nie było wcześniej. Ale chwilę potem dostaję nagrodę w postaci czegoś tak małego, subtelnego i nieoczywistego, że o wszystkim co złe natychmiast zapominam.
Naprawdę mnie ujęły ostatnie sceny: ta, w której Don najpierw zachwycony ogląda screen test swojej żony (pamiętacie "The Wheel" i przemowę o nostalgii?), a potem czyni, to co mu serce podpowiada: uwalnia ją, mimo że wie, iż właśnie ją stracił. Stracił ją, bo tak mówi Matt Weiner (który oczywiście w swoim stylu może nas zwodzić), i stracił ją, bo przecież widzieliśmy, jak przemienia się w kolorowego ptaszka i odlatuje do jasnego świata, w którym nie ma miejsca dla ludzi takich jak Don Draper.
Scena, w której reklamowy guru opuszcza plan, gdzie jego żona kręci reklamę, i zanurza się w ciemność, by znaleźć się w knajpie i zamówić Old Fashioned, to kolejny dowód na to, że mamy do czynienia z mistrzami. "Czy jest pan sam?" – pyta Dona pani przy barze i my wiemy, co on jej powie: że nie. I wiemy, że to będzie kłamstwo, bo on jest sam, znów w punkcie wyjścia. Zdziwiłabym się bardzo, gdybyśmy w kolejnych sezonach zobaczyli coś innego, niż systematyczne upadanie Dona Drapera.
"You Only Live Twice" Nancy Sinatry z filmu o Bondzie z 1967 roku brzmi tu nie optymistycznie, a złowieszczo. Mamy wrażenie, że oba życia Dona już się zakończyły. Przy okazji ciekawostka: film "Żyje się tylko dwa razy" zadebiutował na ekranach 13 czerwca 1967 roku, co jest sugestią, że wydarzenia oglądane na końcu odcinka mogły mieć miejsce kilka miesięcy po wydarzeniach z reszty odcinka (w rozmowie Megan i jej matki padło, że zbliża się Wielkanoc).
Końcówka odcinka, w której zaglądamy do każdego z bohaterów, by sprawdzić, co u niego, to symboliczne zamknięcie rozdziału pt. "5. sezon", rozpoczynającego się w bardzo podobny sposób. Pete siedzi samotnie ze słuchawkami na uszach, Roger prezentuje się Manhattanowi w całej okazałości, zapewne po kolejnej przygodzie z LSD. Peggy jest w hotelu, po tym jak poleciała samolotem na spotkanie z klientem, i choć widok za oknem nie najlepszy, to wydaje się szczęśliwa z tym, co ma. A Don… no wiecie już przecież, Don jest w knajpie, sam.
Magia.