"Witamy na odludziu", gdzie czarna komedia spotyka głęboką depresję – recenzja norweskiego serialu HBO
Mateusz Piesowicz
17 kwietnia 2021, 16:02
"Witamy na odludziu" (Fot. HBO)
Małe miasteczko na końcu świata, bardzo specyficzni mieszkańcy i fabuła nakręcająca się z każdym kolejnym absurdem. Niby to znamy, ale nie w norweskim wydaniu. A to jest inne od wszystkich.
Małe miasteczko na końcu świata, bardzo specyficzni mieszkańcy i fabuła nakręcająca się z każdym kolejnym absurdem. Niby to znamy, ale nie w norweskim wydaniu. A to jest inne od wszystkich.
Dwie sceny otwierające serial. Najpierw widzimy samotnego mężczyznę kroczącego w milczeniu przez mroźny step, dźwigając na plecach martwą owcę. Następnie ten sam bohater staje oko w oko z innym, groźnie wyglądającym typem, a kamera filmuje wszystko w ujęciu przywodzącym od razu na myśl pojedynek rewolwerzystów. "Jak nic to musi być western w wydaniu z dalekiej północy" – pomyślałbym, gdyby konwencji nie zakłócała… skoczna popowa piosenka w tle.
Witamy na odludziu, czyli trochę inna Skandynawia
Właśnie w taki sposób zaczyna się "Witamy na odludziu" (początkowo zapowiadane jako "Witamy w Utmark") – norweska produkcja HBO, której 8 odcinków zadebiutuje w HBO GO jutro, a które ja miałem już przyjemność zobaczyć, oglądając w nich znacznie więcej dziwactw i kontrastów, niż tylko ten początkowy. Serial autorstwa duńskiego scenarzysty Kima Fupza Aakesona ("Obywatel roku") i islandzkiego reżysera Dagura Káriego ("Zakochani widzą słonie") jest ich bowiem pełen, co rusz zmieniając konwencję i zaskakując widza absurdalnymi zwrotami akcji.
A w czym dokładnie rzecz? Odpowiedź jest o tyle skomplikowana, że "Witamy na odludziu" skupia się w dużej mierze na bohaterze zbiorowym, a więc społeczności położonego na dalekiej północy Norwegii miasteczka Utmark, swobodnie przeskakując i mieszając wątkami jego poszczególnych mieszkańców. Można jednak uznać, że w centrum opowieści mamy trójkę postaci – małomównego właściciela farmy z owcami Finna (Tobias Santelmann), jego zmęczoną prowincją, pochodzącą z Oslo żonę Siri (Marie Blokhus) oraz gorącokrwistego hodowcę reniferów, Lapończyka imieniem Bilzi (Stig Henrik Hoff). Jak nie trudno zgadnąć, między bohaterami wywiązuje się uczuciowy trójkąt, z którego szybko wynikają problemy, ale to dopiero początek całej historii.
Ta płynie swobodnie przez kolejne odcinki w sobie tylko znanym kierunku, stopniowo zapoznając nas z resztą społeczności Utmark. A kogo tam nie ma! Poznamy choćby miejscowego alfonsa przeżywającego żałobę po żonie. Jest grabarz, czasem robiący też za chirurga. Szeryf z nieustannymi problemami gastrycznymi, uzależnieniem od hazardu oraz sarkastyczną asystentką. Sklepowa nawiedzana przez ducha swojego zmarłego męża. Niezbyt entuzjastycznie nastawiona do ludzi pastorka. Nowa nauczycielka w miejscowej podstawówce, próbująca odnaleźć swoje zgubione bagaże i przy okazji siebie w tym towarzystwie. No i Marin (Alma Günther) – zamknięta w sobie dwunastoletnia córka Finna i Siri, która sprawia wrażenie najbardziej dojrzałej osoby w całym miasteczku.
Witamy na odludziu to absurd podszyty smutkiem
Przy tak barwnym zestawie fabuła staje się w gruncie rzeczy kwestią drugorzędną, zaznaczając mimo wszystko kilka wątków stanowiących oś historii. Obserwując z jednej strony przebieg krwawego konfliktu Finna z Bilzim, którego niewinnymi ofiarami staje się całe mnóstwo owiec i reniferów, a z drugiej choćby mocno wpływający na życie miasteczka przemyt rosyjskiej wódki, nie da się jednak nie zauważyć, że pojedyncze historie nie układają się w wyjątkowo skondensowaną fabułę. Przeciwnie, ta często się rozłazi, ucieka w bok, gdzie akurat dzieje się coś ciekawego lub nagle wplata do całości wcześniej nieznany element. Ale to wszystko niemal zawsze działa!
Siłą "Witamy na odludziu" jest nie tyle opowiadanie kompletnie absurdalnej historii, co przede wszystkim uczynienie jej zaskakująco… ludzką. Bo owszem, w Utmark aż roi się od oryginałów, o których z czystej ciekawości chce się wiedzieć więcej, ale im bliżej się ich poznaje, tym bardziej widać, że to wcale nie tak oderwani od rzeczywistości ekscentrycy, jak mogłoby się wydawać. Jasne, mają swoje dziwactwa, ale za tymi często kryją się schowane głęboko przed światem problemy i pragnienia, których stopniowe odkrywanie sprawia, że na wszystkich zaczyna się tu patrzeć nieco inaczej, a absurdalna komedia okazuje się jednak bardziej gorzka niż śmieszna.
Pod tym względem serial przypomina nieco wiele innych prowincjonalnych dramatów obyczajowych, których bohaterowie skrywają pod idealną powierzchnią głębokie rysy, ale to też nie tak, że "Witamy na odludziu" należy w związku z tym sklasyfikować jednak jako w pełni poważną historię. Produkcja HBO wymyka się jakimkolwiek czarno-białym przedstawieniom, potrafiąc drastycznie zmienić tonację nawet w ramach jednej sekwencji i portretując swoich bohaterów z całym bogactwem inwentarza. Jeśli więc wydaje wam się, że po obejrzeniu odcinka wiecie już, za kim należy tu trzymać, a kto zasługuje na jednoznacznie negatywną ocenę, radziłbym się wstrzymać – tutejsze osobliwości kryją nawet więcej tajemnic, niż otaczające Utmark bagna.
Witamy na odludziu – inspiracje i oryginalność
A skoro już o skrywających różne grzeszki bagnach mowa, to jest to całkiem dobry moment, by wspomnieć, że "Witamy na odludziu" miesza nie tylko konwencje, ale też gatunki, sięgając po inspiracje do wielu różnych zakątków. Wspominałem o współczesnych westernach, które zresztą wciąż wracają tu na myśl, gdy tylko kamera omiata rozległe, sięgające aż po horyzont puste przestrzenie, lecz to nie koniec.
Czarny humor i nieraz napędzający fabułę przypadek od razu kierują uwagę w stronę "Fargo" i kina braci Coenów. Elementy niezwykłości i odcięcia od świata zewnętrznego przywodzą na myśl "Twin Peaks", niekiedy bardzo obrazowa przemoc przypomina produkcje nordic noir, a o skandynawskim rodowodzie nie pozwala też zapomnieć szczególne podejście do obyczajowości. Wszystko razem tworzy jedyną w swoim rodzaju mieszankę, w której z jednej strony rozpoznacie sporo znajomych elementów, ale z drugiej nigdy nie będziecie w stanie przewidzieć, dokąd twórcy zabiorą was tym razem.
Pomieszanie tonacji i mocne kontrasty mogą oczywiście wyjść serialowi na korzyść, ale posługując się nimi nieumiejętnie, można wyrządzić historii więcej szkody niż pożytku. "Witamy na odludziu" czasem niebezpiecznie balansuje na granicy między powagą a groteską czy mrokiem i humorem, za którą zdrowy absurd mógłby zamienić się w nieprzekonującą śmieszność – twórcom zawsze jednak ostatecznie udaje się zachować równowagę, czyniąc fabułę niejednoznaczną, a przy tym pozwalając widzom zrozumieć motywacje bohaterów i zaangażować się w ich losy.
A o to nietrudno, bo pomimo wpisanej w fundamenty serialu dziwności, jest tu kogo polubić, a może nawet emocjonalnie zainwestować w losy bohaterów. Dodając do tego przekonujące kreacje aktorskie w rodzaju tych Stiga Henrika Hoffa, idealnie oddającego dziką naturę Bilziego, czy Tobiasa Santelmanna duszącego w sobie złość zbierającą się w Finnie, na brak wyrazistych nie tylko na zewnątrz bohaterów nie można narzekać.
Można natomiast ewentualnie na fakt, że postaci jest tak dużo, że ostatecznie nie udaje się wszystkich poznać w zadowalającym stopniu. Nie sprawia to, że fabuła wydaje się przeładowana, ale nie pozwala lepiej zarysować niektórych wątków, inne z kolei urywając w nie do końca satysfakcjonujący sposób. Otwarte zakończenie pozwala jednak mieć nadzieję na 2. sezon i kontynuację tej specyficznej opowieści. Osobiście bardzo bym sobie tego życzył, bo "Witamy na odludziu" wciągnęło mnie bez reszty, pozwalając uciec od wytartych serialowych szlaków, porywając oryginalną, pełną życia historią, a także unikaniem prostych rozwiązań i klimatem, jakiego ze świecą szukać gdziekolwiek indziej.