"Mare z Easttown" stawia w finale gorzką kropkę nad i – recenzja hitowego miniserialu HBO z Kate Winslet
Marta Wawrzyn
31 maja 2021, 22:16
"Mare z Easttown" (Fot. HBO)
Trzymający w napięciu kryminał, mocny dramat społeczny i do tego bomba emocjonalna w finale — oto "Mare z Easttown", serialowa perełka tej wiosny. Recenzujemy finał ze spoilerami.
Trzymający w napięciu kryminał, mocny dramat społeczny i do tego bomba emocjonalna w finale — oto "Mare z Easttown", serialowa perełka tej wiosny. Recenzujemy finał ze spoilerami.
Małe miasteczko, świetnie znająca się społeczność, gęsta atmosfera i koszmarne zabójstwo nastolatki, rozwiązywane przez policjantkę z toną problemów osobistych. Ile to już było takich seriali? Dziesiątki? Pewnie nawet więcej, jeśli brać pod uwagę nie tylko produkcje głośne i anglojęzyczne. A jednak "Mare z Easttown", opierając się w gruncie rzeczy na schematach, znanych z "Twin Peaks", "The Killing", "Broadchurch", "Happy Valley", "Top of the Lake" itp., itd., finałowym odcinkiem udowadnia swoją nawet nie ponadprzeciętność, a prawdziwą wybitność.
Mare z Easttown zaskakuje twistem z mordercą
Czytając jeden z ostatnich przed finałem wywiadów z twórcą, Bradem Ingelsbym, byłam ciekawa — i nie ukrywam, że też odrobinę sceptyczna — tego, jak zamierza on w ciągu godziny spełnić wszystkie obietnice. A było ich sporo: rozwiązanie zagadki kryminalnej miało nas zaskoczyć, a przy tym nie mieliśmy poczuć się oszukani. Do tego serial miał postawić na emocje związane z postaciami, z którymi zdążyliśmy się zżyć przed sześć godzin, i nie tylko sprawić, że coś poczujemy, a wręcz nas poruszyć. Czapki z głów, bo wszystkie obietnice zostały spełnione, i to z nawiązką.
Samo rozwiązanie zagadki kryminalnej — uwaga, tu zaczynają się ogromne spoilery! — to szok-gigant. Uderzenie obuchem w głowę. Mocny twist i przede wszystkim bardzo bolesne, gorzkie zakończenie, które jednak miało sens i w którym żadna nuta nie wybrzmiała fałszywie. Podobnie jak chyba większość widzów, stawiałam na małżeństwo Rossów — brałam pod uwagę samego Johna (Joe Tippett), samą Lori (Julianne Nicholson) bądź oboje naraz. Dramat, który się wydarzył, nie był czymś, co serio rozważałam jako możliwość — w przeciwieństwie do Stephena Kinga.
My guess as to who killed Erin in MARE OF EASTTOWN: The boy, Ryan Ross.
— Stephen King (@StephenKing) May 30, 2021
Powodów jest kilka. Przede wszystkim, dziecko jako morderca to pomysł z gatunku tandetnych. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby tą drogą poszło "Od nowa", ale "Mare z Easttown" wydawało mi się być "innym" serialem, za dobrym na takie zagrania. O tym, że takie zagranie może się obronić na ekranie, nawet nie marzyłam. Tymczasem właśnie to się wydarzyło. Zakończenie "Mare z Easttown" nie jest sensacyjne ani tabloidowe. Jest mocne, ciężkie do przełknięcia, szalenie gorzkie i bolesne, ponieważ wszystko fenomenalnie zgrano, jeśli chodzi właśnie o emocje.
Mare z Easttown, czyli siła postaci i emocji
Patrząc z perspektywy na całą miniserię, aż trudno uwierzyć, jak pięknie Ingelsby to przemyślał pod względem emocjonalnym. To, co spotyka rodzinę Rossów, koniec końców postrzegamy jako ogromny dramat. Taki, w którym nie ma "tego złego", są tylko zwykłe ludzkie potknięcia, życiowe błędy, za które trzeba zapłacić. Ryan Ross (Cameron Mann), 13-letni morderca, to nie jest postać, którą da się jednoznacznie ocenić, bo to ani poszkodowany dzieciak, ani młodociany zbrodniarz. Raczej zwykły chłopiec, którego nie nauczono kontrolować gniewu — przypomina się scena w szkolnej stołówce i to, jak Ryan bronił siostry — więc posunął się o krok za daleko.
Ale rozwiązanie zagadki kryminalnej z "Mare z Easttown" jest koszmarem nie tylko dlatego, że chodzi o dziecko zupełnie zwyczajnych, sympatycznych ludzi. Dodatkowy cios przychodzi stąd, że to przecież najbliższa przyjaciółka Mare (Kate Winslet). Kiedy Lori wybucha płaczem w aucie i pyta policjantkę, czemu nie mogła zostawić sprawy w spokoju, skoro aresztowała już przecież Johna, jakaś część w nas — w Mare pewnie zresztą też — chce się z tym zgodzić. To był wypadek. To tylko Ryan. Gdyby nie Mare, Lori miałaby przynajmniej część rodziny. A tak została bez niczego.
Trudno nie poczuć tego dramatu, trudno go nie przeżywać razem z bohaterami. I właśnie dlatego "Mare z Easttown" tak mocno wyróżnia się na tle kryminałów o zbrodniach w małych miasteczkach, stanowiąc perfekcyjne połączenie autentycznie zaskakującej historii kryminalnej i wypakowanego emocjami dramatu społecznego. Znakomicie napisanego, zagranego na oscarowym poziomie, z kolejną po "Mildred Pierce" serialową rolą Winslet, która przyniesie jej zasłużoną nagrodę Emmy. Zarówno Mare, jak i pozostałe postacie oraz bardzo specyficzny klimat Easttown zostaną z nami na dłużej. To nie jakaś oderwana od rzeczywistości "Ameryka — ziemia obiecana", to ludzie tacy jak my i miejsce, z jakich wielu z nas pochodzi.
Mare z Easttown to pełna i przemyślana opowieść
Jednocześnie warto zauważyć, że Ingelsby'emu udało się wyważyć emocje w finale. Tak, to wciąż ponury serial o szaroburej rzeczywistości, gdzie niejako z definicji nie ma happy endów; o miasteczku, z którego każdy chce się wyrwać i od którego jednocześnie nie da się uwolnić. To ciężka historia o mrocznym zakończeniu. Historia o ludziach, których życie wypakowane jest mniejszymi i większymi tragediami i którzy mają skłonności do trwania w permanentnym emocjonalnym poplątaniu. Tego nie da się przekreślić. Ale jednak na koniec pojawia się też trochę jakże potrzebnej nadziei i wrażenie, że udało się zrównoważyć depresyjne wątki.
Guy Pearce raz jeszcze zostawia Kate Winslet, ale obiecuje, że o niej nie zapomni. Frank (David Denman) się żeni. Helen (Jean Smart) okazuje się bardziej ludzkim człowiekiem — i lepszą matką — niż podejrzewaliśmy. Siobhan (Angourie Rice) zbiera się na odwagę i wyjeżdża do Kalifornii. Mark (James McArdle), ksiądz wsadzony w poprzednim odcinku za kratki, a teraz oczyszczony z zarzutów, znajduje w sobie siłę, żeby znów stanąć przed społecznością i tchnąć w nich trochę wiary, nadziei i miłości. Mare godzi się z Lori. I wreszcie — Mare wdrapuje się po latach na strych.
Symboliczna ostatnia scena to znak, że choć nie wszyscy w Easttown będą żyć długo i szczęśliwie, to na pewno będzie lepiej. Zostawiamy ich w znacznie lepszym momencie niż ten, kiedy ich spotkaliśmy. I nie da się tej zmiany tonu nie docenić, podobnie jak jeszcze jednej rzeczy. Otóż po finale "Mare z Easttown" zostajemy z poczuciem, że oto obejrzeliśmy zamkniętą, przemyślaną od początku do końca, satysfakcjonującą opowieść. Takich produkcji jest bardzo mało, nawet w czasach serialowego dobrobytu. HBO raz jeszcze zrobiło to dobrze — pod każdym względem.