"Feel Good" miksuje miłość i traumę – recenzja 2. serii
Kamila Czaja
6 czerwca 2021, 13:03
"Feel Good" (Fot. Netflix)
Niszowe, za mało doceniane "Feel Good" z Mae Martin i Charlotte Ritchie wróciło z finałowym sezonem. Wróciło w świetnej formie, zwłaszcza jeśli mierzyć to stopniem emocjonalnego "przeczołgania" widzów.
Niszowe, za mało doceniane "Feel Good" z Mae Martin i Charlotte Ritchie wróciło z finałowym sezonem. Wróciło w świetnej formie, zwłaszcza jeśli mierzyć to stopniem emocjonalnego "przeczołgania" widzów.
Zabierając się za 1. sezon "Feel Good", można się było zdziwić. Coś, co zapowiadało się jako queerowa brytyjska komedia romantyczna (właściwie: kanadyjsko-brytyjska, bo stworzyli ją Mae Martin i Joe Hampson), okazało się znacznie bardziej skomplikowane. Owszem, w centrum toczyła się pełna komizmu i tragedii historia między Mae (Martin) i George (Charlotte Ritchie), ale bohaterami serialu okazały się również uzależnienia, obsesje, toksyczne relacje oraz trudność w odróżnieniu ich od nietoksycznych.
Sięgając po 2. sezon, widz już wie, że to nie będzie beztroskie "Notting Hill" w wersji LGBT+, ale i tak sześć nowych odcinków "Feel Good" może zaskoczyć ciężarem. Do poprzednich pytań o to, czy główne bohaterki powinny być razem i czy Mae uda się wygrać z nałogiem, dochodzi bardzo mocno wyeksponowany wątek traumy wpływającej na dalsze życie. Nie brzmi jak komedia? Cóż, ten serial miejscami ogląda się naprawdę przygnębiająco, więc tym bardziej należy docenić, że jest tutaj również humor.
Feel Good sezon 2, czyli trauma na wesoło
Jakimś cudem Martin i Hampson napisali zarówno postaci, jak i absurdalne wydarzenia z ich udziałem tak, że dość często jakieś zaskakujące ujęcie, żartobliwy dialog czy świetna popkulturowa aluzja na chwilę wyciągają widzów z mrocznych myśli, które serial wywołuje fabułą i konstrukcją bohaterów. W przeciwnym wypadku prawdopodobnie trudno byłoby przebrnąć bez traumy przez tę opowieść o traumie właśnie.
Zaczyna się stosunkowo łagodnie, od Mae na odwyku w Kanadzie i George z nadzieją czekającej w domu, przy czym wokół nauczycielki zaczyna krążyć kolega z pracy, aż irytująco świadomy społecznie Elliott (Jordan Stephens). Twórcy wiedzą jednak, że "Feel Good" napędzają perypetie skomplikowanej pary Mae — George, więc nie będą długo prowadzić tych historii równolegle, szybko wracając do pytania, czy te postacie szczęśliwsze są razem czy osobno.
Niejednoznaczność odpowiedzi sprawia, że widz musi pogodzić się z nietypową z miłosnych historiach wątpliwością nad sensem kibicowania głównemu związkowi. Ale pocieszające jest to, że bardzo małymi kroczkami Mae i George z czasem przynajmniej odrobinę lepiej zdają sobie sprawę, w czym tkwi problem (na przykład w tym, że właściwie to się prawie nie znają mimo mieszkania razem, a wszelkie problemy rozwiązują poprzez seks). Nie znaczy to równocześnie, że przestają być pełne wad czy kompletnie skupione na sobie i swoich związkowych dramatach, co zresztą inni na szczęście wielokrotnie mówią im wprost.
O ile George powoli odkrywa, że ma naturę męczenniczki i że potrzebuje w życiu jakiegoś celu, sytuacja Mae okazuje się o wiele bardziej złożona. Odnowienie znajomości ze Scottem (John Ross Bowie, "Teoria wielkiego podrywu") uruchamia lawinę wspomnień. Aż trudno uwierzyć, w jak ponure rejony wkracza ten wątek, jak wielowymiarowo scenarzyści to piszą, jak bardzo łamią oczekiwania odbiorców wobec podobnych sytuacji.
2. sezon Feel Good chce opowiedzieć wszystko
Jeśli ktoś ma się zakochać w "Feel Good", oczekiwania musi porzucić. Ten serial nie zamierza pokazać nam "tradycyjnego" rozrachunku z przeszłością. Nie wskazuje jednego sposobu na traumę. Nie czyni z Mae medialnej bohaterki, raczej pytając, co z tymi skrzywdzonymi osobami, które nie znajdą w sobie siły na publiczne oskarżenia, a zamiast iść na terapię, spróbują najpierw całej gamy autodestrukcyjnych metod.
Najwyraźniej przychodzi jednak moment, kiedy nie pomaga nawet stand-up – jest go tu mniej, mimo że spora część akcji rozgrywa się w klubach i wokół wizji kariery Mae. Nie znikają jej przyjaciele komicy, pojawia się nowa agentka. "Feel Good", przy całym rozbudowaniu problemów głównych bohaterek, zwłaszcza Mae, nie zapomina bowiem o sile drugiego planu. Tu wyróżnić należy znów Lisę Kudrow i Adriana Lukisa jako rodziców Mae. I cieszyć się, że irytujących przyjaciół George mamy w 2. serii krótko…
Jeśli coś można "Feel Good" zarzucić, to fakt, że 2. sezon jest za krótki jak na wielkie ambicje, które najwyraźniej miał. Świetnie, że serial dostał szansę, nawet jeśli ostatnią, skoro mamy do czynienia z finałowymi odcinkami. Ale wiele dzieje się tu zbyt szybko. Materiału dotyczącego radzenia sobie z przeszłością, nierównego wkładu w związek, tożsamości (Mae nie odnajduje się binarnej płciowej opozycji), satyry na powierzchowny aktywizm starczyłoby na więcej odcinków albo na odcinki dłuższe. A przecież są tu jeszcze elementy sensacyjne (dawny narkotykowy dług) i trzeba znaleźć miejsce na ostre żarty – z reguły udane, chociaż miejscami dla mnie zbyt fizjologiczne.
Czy warto obejrzeć 2. sezon Feel Good
A jednak ostatecznie mimo kilku kiksów czy uproszczeń 2. sezon i pogłębienie tej historii były potrzebne, a całe "Feel Good" świetnie się udaje – głównie dlatego, że wobec serialu tak ewidentnie grającego na własnych warunkach łatwo sobie powiedzieć, że pewnie tak miało być, że konwencjonalnych, powolnych ewolucji nie ma tu co wymagać. O to, żeby nie narzucać im żadnych etykietek, żeby dać im dojrzewać we własnym tempie i szukać nietypowych sposobów na przetrwanie, walczą bohaterki i bohaterowie tej produkcji, a trochę chyba i jej twórcy.
Jeśli ktoś lubi komediodramaty, nie tylko te queerowe, nie boi się czuć niekomfortowo, kiedy postacie w serialu postępują zupełnie "nie tak", a jednoznaczność sytuacji czy ocen z góry jest poza zasięgiem, powinien być zachwycony. I ja też to kupuję, skacząc pokornie między lekkim humorem a czarną rozpaczą, jak "Feel Good" mi dyktuje. I tylko żałuję, że to już koniec tej emocjonalnie skrajnej przygody.