"Brooklyn 9-9" rozpoczyna wyjątkowo trudne pożegnanie – recenzja pierwszych odcinków 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
16 sierpnia 2021, 18:20
"Brooklyn 9-9" (Fot. Universal Television)
Nasi ulubieni policjanci wrócili, by zmierzyć się zarówno z zakończeniem serialu, jak i zmieniającą się rzeczywistością. Czy sprostają obydwu tym trudnym wyzwaniom? Uwaga na spoilery!
Nasi ulubieni policjanci wrócili, by zmierzyć się zarówno z zakończeniem serialu, jak i zmieniającą się rzeczywistością. Czy sprostają obydwu tym trudnym wyzwaniom? Uwaga na spoilery!
Osiem lat to naprawdę długo. Dzielę się z wami tym jakże odkrywczym spostrzeżeniem nie dlatego, że nagle z przerażeniem spojrzałem w kalendarz, lecz z powodu myśli, jakie zaatakowały mnie, gdy oglądałem premierowy odcinek 8. sezonu "Brooklyn 9-9". Odcinek wyjątkowy z różnych względów, ale dla mnie przede wszystkim przypominający drogę serialu od lekkiego i głupiutkiego sitcomu do zaangażowanej społecznie komedii, która nie unika żadnych tematów. Nawet tych najtrudniejszych.
Jak Brooklyn 9-9 zaczął swój finałowy sezon?
A takim bez wątpienia jest policyjna brutalność i ruch Black Lives Matter, które stanowiły główny motyw "The Good Ones" – pierwszego z dziesięciu finałowych odcinków serialu stacji NBC. Trzeba przyznać, że temat to wyjątkowo ciężki jak na pożegnanie z jakąkolwiek produkcją, a wręcz niemożliwy do udźwignięcia, gdy mowa o komedii o policjantach. Bo nawet biorąc pod uwagę wszystko to, z czym wcześniej mierzyli się twórcy i pamiętając o ich sukcesach, tym razem weszli na wyjątkowo śliski teren.
Odwagi Danowi Goorowi i reszcie ekipy nigdy jednak nie można było odmówić, więc i teraz wypadało im zaufać, że sobie poradzą. Nawet jeśli nie brakowało wątpliwości, czy historia o sympatycznych policjantach wciąż może taką pozostać, jednocześnie biorąc na warsztat wszystko, co wydarzyło się ostatnimi czasy w USA w związku ze stróżami prawa. W końcu w takich okolicznościach nawet rozbrajający uśmiech Jake'a Peralty (Andy Samberg) wydawał się średnio na miejscu.
Nie trzeba jednak było długo czekać, by przekonać się, że twórcy podjęli rękawicę, gdy już na początku zafundowali nam niemały szok w postaci odejścia Rosy (Stephanie Beatriz) ze służby. Na szczęście zanim w ogóle mogliśmy zacząć rozpaczać z tego powodu, stało się jasnym, że to tylko sposób otwarcia się serialu na nową, zarówno post-covidową, jak i w głównej mierze antypolicyjną rzeczywistość. No bo któż inny mógłby podjąć w związku z tym drastyczne kroki, jeśli nie Rosa? I nie, odejście Hitchcocka (Dirk Blocker) na emeryturę się nie liczy.
Brooklyn 9-9 pyta, kto jest dobrym policjantem
Równie szybko, jak o tym, że "Brooklyn 9-9" żadnego tematu nie pominie, mogliśmy się jednak przekonać, na czym będzie polegać problem z tym konkretnym zagadnieniem. W tym przypadku rzecz nie dotyczyła już wszak konkretnej postaci i nie dało się jej sprowadzić do pojedynczego wątku (jak choćby wcześniej biseksualizmu Rosy) – tu trzeba było się odwołać do całej fabuły i zapytać, czy nasi bohaterowie to na pewno jedni z "tych dobrych gliniarzy".
Odpowiedź wydaje się absolutnie oczywista. Nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyjdzie przecież do głowy, żeby umiejscawiać policjantów z 99. posterunku po tej samej stronie, co funkcjonariuszy, którzy w części amerykańskiego społeczeństwa wzbudzają raczej lęk, niż poczucie bezpieczeństwa. Ba, Jake sam chciał to za wszelką cenę udowodnić, pomagając działającej teraz na własną rękę Rosie w sprawie pobitej przez policjantów czarnoskórej kobiety. Efekt jest jednak niejednoznaczny, bo i trudno o jednoznaczność w sytuacji, której tak naprawdę rozwiązać się nie da – przynajmniej nie na przestrzeni kilkunastu minut serialu komediowego, nawet z najwyższej półki.
Zresztą twórcy sami dobrze zdawali sobie z tego sprawę, gdy po zaznaczeniu najważniejszych przeszkód stojących na drodze Jake'a i Rosy, skończyli odcinek nieznaną tutaj do tej pory niezręczną ciszą między tą dwójką. Momentem bardziej znaczącym, niż cokolwiek innego, począwszy od pojawienia się szefa związków zawodowych Franka O'Sullivana (w tej roli znany ze "Scrubs" John C. McGinley), przez niemożność pociągnięcia do odpowiedzialności sprawców, aż po społeczne reakcje na Peraltę jako przedstawiciela opresyjnej służby. Wszystko to prowadziło do ostatniej sceny, gdy pomiędzy parą przyjaciół wyrósł niewidoczny, a jednak wyraźnie odczuwalny mur.
Z jednej strony można, a wręcz należy to twórcze podejście chwalić. Scenariusz autorstwa Davida Phillipsa i Dewayne'a Perkinsa udanie połączył wszak serialowy humor z trudnym tematem, wplatając do historii sporo wątpliwości. Z drugiej jednak, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że być może "Brooklyn 9-9" wkroczył właśnie na terytorium, na które mimo wszystko nie powinien się zapuszczać, bo nic dobrego wyniknąć z tego nie mogło. Jasne, twórcy stanęli przed fatalnym dylematem, bo co by nie zrobili i tak miałoby to rozwiązanie wady – odważne stawienie im czoła mogło być więc najlepszym wyjściem z sytuacji. Tylko czy to w jakimś stopniu nie pozbawiło serialu tej lekkości, za którą między innymi tak go uwielbiamy?
Brooklyn 9-9 szykuje się na pożegnanie
Jeszcze mocniej zacząłem się nad tym zastanawiać po obejrzeniu drugiego z premierowych odcinków, w którym kompletnie porzuciliśmy policyjne sprawy na rzecz sercowych. A że dotyczyły one znajdujących się w separacji Kapitana Holta (Andre Braugher) i Kevina (Marc Evan Jackson), oraz prób naprawy ich związku przez Jake'a za pomocą planu inspirowanego "Nie wierzcie bliźniaczkom", to wszelkie poważniejsze kwestie zeszły na drugi plan.
"The Lake House" okazało się więc prawdziwym wytchnieniem po poprzednim odcinku, prezentując "Brooklyn 9-9" w najlepszej komediowej formie i co rusz zaskakując świetnymi pomysłami. A to wspólnymi knowaniami Jake'a z dwulicowym Terrym (Terry Crews), a to duetem Amy (Melissa Fumero) z Boyle'em (Joe Lo Truglio) z dodatkiem w osobie małego 'Maca' Peralty-Santiago, a to wreszcie kradnącą każdą scenę Rosą na haju. Ani słowa o rzeczywistości, tylko bohaterowie, których uwielbiamy i szczypta emocji. Czego chcieć więcej?
Z odpowiedzią na to pytanie musimy się wstrzymać jeszcze przez kilka tygodni, obserwując, jak w tym czasie podejdą twórcy do tematu, który zaczęli na starcie 8. sezonu. Biorąc pod uwagę, że tak mocno wciągnięto w to Rosę, zakładam bowiem, że jeszcze do niego wrócimy, otrzymując być może konkluzję, której póki co zabrakło. O ile oczywiście taka istnieje i nie skończymy jak kapitan Holt, bardzo szczerze opowiadający (w znakomicie zagranej przez Andre Braughera scenie), jak ostatni rok dał mu pod każdym względem w kość. Może tego nie da się wytłumaczyć i trzeba to zwyczajnie przetrwać?
Inna sprawa, że w tej samej scenie, o której mowa, dostaliśmy też nadzieję, że jednak będzie lepiej. Szczyptę optymizmu wynikającą z obecności bliskiej osoby, której na nas zależy i której możemy się za tę troskę odwdzięczyć, choćby niewłaściwym użyciem słowa "Raymy". Doceniając więc wszystko, czego już udało się w "Brooklyn 9-9" dokonać i co jeszcze przed nami, mam wrażenie, że to właśnie przez takie obrazki i wywoływane przez nie emocje mamy do czynienia z serialem wyjątkowym. Nawet po ośmiu latach.