"Pani dziekan" pokazuje, że akademia to siedlisko żmij — recenzja serialu Netfliksa z Sandrą Oh
Małgorzata Major
21 sierpnia 2021, 18:02
"Pani dziekan" (Fot. Netflix)
Debiut Amandy Peet jako showrunnerki jest nadzwyczaj udany. Sandra Oh w roli tytułowej pani dziekan wydziału anglistyki, to najlepsze, co przytrafi się wam w weekend.
Debiut Amandy Peet jako showrunnerki jest nadzwyczaj udany. Sandra Oh w roli tytułowej pani dziekan wydziału anglistyki, to najlepsze, co przytrafi się wam w weekend.
Nie spodziewałam się, że "Pani dziekan" będzie tak spostrzegawczym i zabawnym serialem równocześnie. Sześć 30-minutowych odcinków komediodramatu Netfliksa to nie tylko błyskotliwa analiza problemów wynikających z braku komunikacji międzypokoleniowej, ale i wciągająca historia o ludziach pogubionych w nowym porządku świata. Co dzisiaj wypada powiedzieć, a czego już nie, co jest żartem, a co przekroczeniem granic, kiedy popełniliśmy błąd, a kiedy zostaniemy skazani na społeczną banicję? Oczywiście nie mówimy tutaj o przypadkach skrajnych i ewidentnych, ale o tym, że bywają momenty, kiedy nie wiemy dokładnie, na czym polega nasza wina, a bardzo chcielibyśmy jej zadośćuczynić.
Pani dziekan, czyli rewolucja, której nie było?
Sandra Oh występuje w roli Ji-Yoon Kim, nowo mianowanej dziekan wydziału anglistyki na Uniwersytecie Pembroke. Od razu z entuzjazmem zabiera się do pracy, mimo że nie bardzo wie, od czego właściwie powinna zacząć. Dość szybko orientuje się, że rola dziekan ogranicza się do spełniania oczekiwań rektora, hojnych darczyńców uczelni oraz Rady Wydziału. Musi gasić też pożary w postaci konfliktów kadry. Emerytowani profesorowie nie widzą, że lata świetności w pracy ze studentami mają za sobą, a młodzi nie chcą zginać karku przed tymi pierwszymi w podziękowaniu za ich największe osiągnięcia. Ji-Yoon Kim stoi w tym wszystkim po środku i usiłuje pogodzić dwa obozy, co od początku skazane jest na porażkę.
Każdy, kto miał jakikolwiek związek z akademią, choćby w postaci studiów doktoranckich, rozpozna problemy, które nie są obce także polskim uczelniom. Starcia asystentów w kontakcie z profesorami nie nadążającymi za zmieniającymi się kierunkami badań albo po prostu ignorującymi te badania, lekceważenie osiągnięć doktorantów, cedowanie mniej prestiżowych zadań na kobiety itd., to problem nie tylko amerykańskich Alma Mater. Twórczyni serialu Amanda Peet trafnie pokazuje, co wkurza młode pokolenie w starciu z utytułowaną kadrą, namiętnie recenzującą poczynania młodszych roczników. Warto jednak dodać, że happy endy w postaci wolnych etatów dydaktycznych w rzeczywistości zdarzają się rzadziej niż na Pembroke.
Serial w przewrotny sposób pokazuje, że dzisiaj nie sposób zaspokoić potrzeb emocjonalnych wszystkich zgłaszających roszczenia wobec życia społecznego i standardów uczelni. Z jednej strony kobiety znajdują się we władzach uczelni coraz częściej, ale wciąż wygląda to jak pozwolenie białych mężczyzn na okazjonalne odejście od normy, o czym mówi jedna z bohaterek serialu. Z drugiej strony, żeby zasłużyć na takie wyróżnienie, będąc kobietą, należy zapłacić wysoką cenę w postaci posłuszeństwa, akuratności i realizowania oczekiwanych przez górę założeń. To dosyć ponura i prawdopodobna wizja życia w społeczności akademickiej.
Pani dziekan vs. problemy współczesnego świata
Sandra Oh świetnie wypada w roli kochającej pracę akademicką naukowczyni, nienadążającej matki (zawartość jej lodówki budzi grozę!) oraz momentami rozczarowującej przyjaciółki. Show kradnie jej Jay Duplass, który jest idealny jako Bill Dobson, profesor anglistyki po przejściach. Nieco niechlujny, ale wciąż wygląda jak milion dolarów. Jeśli irytował was w serialu "Transparent", gdzie jego bohater był neurotyczny i nieznośny, to w "Pani dziekan" raczej go polubicie.
Rola profesora Billa Dobsona jest skrojona wprost dla niego i niezwykle znacząca, ponieważ to Bill zaplątany zostanie w cały ciąg wydarzeń zaczynający się od czegoś bardzo głupiego, co z dnia na dzień nabiera wagi, znaczenia i staje się wielkim problemem. To, dlaczego Bill nie rozumie swojego błędu, jest idealnym dowodem na to, jak pokoleniowo rozumiemy bądź nie rozumiemy określonych zachowań, zjawisk społecznych itd. Pouczająca lekcja odpowiedzialności społecznej, brawo!
Serial opowiada o ludzkim wymiarze akademickich wydziałów. O tym, jak wiek, pochodzenie, podejście do pracy sytuują nas raz na zawsze w określonym miejscu ścieżki kariery. Postać grana przez Holland Taylor świetnie pokazuje, że po latach można tylko żałować bycia grzeczną i czekania w kącie na swoją kolej. Z kolei zderzenie profesora od 40 lat posługującego się tymi samymi notatkami z młodą literaturoznawczynią badającą ten sam obszar literacki, ale z zupełnie innej perspektywy, uświadamia, jak miłość do literatury może mieć różne skutki uboczne. Dla jednych najważniejszy jest sam tekst literacki, dla innych to, kim był autor i dzięki czyim staraniom mógł pisać, nie zajmując się prozą życia. I jak różne w związku z tym mogą być spojrzenia na twórczość danego pisarza. Jednym zdaniem – metodologia badań i teoria literatury to podstawa.
Bohaterowie są kompletnie pogubieni w swoich marzeniach, oczekiwaniach i wyobrażeniach na temat własnej pracy i efektów badawczych. Co najciekawsze – każdy ma swoje racje i trudno to kwestionować. Nie mamy do czynienia z postaciami zepsutymi do szpiku kości, a jedynie z odmiennymi punktami widzenia i perspektywami. Jeśli liczycie na rozstrzygnięcie konfliktu tradycja vs. nowoczesność to możecie być rozczarowani.
Pani dziekan i David Duchovny w roli gościnnej
W serialu pojawia się epizod z udziałem Davida Duchovny'ego, który jest zabawny i bardzo przewrotny. To, co spotyka tę postać (możemy powiedzieć, że Duchovny gra przerysowaną wersję samego siebie), jest znakiem czasu, bo praktyki powiązane z tym występem nie są czymś obcym na polskich uczelniach.
Coraz częściej, zwłaszcza w szkołach prywatnych, zaprasza się do prowadzenia zajęć celebrytów albo przynajmniej osoby publicznie rozpoznawalne, żeby skusić danym nazwiskiem jak największą liczbę studentów. Jest to dosyć niepokojący trend, bo tak, jak mówi grana przez Sandrę Oh profesor Ji-Yoon Kim, jako dziekan ma własną wykwalifikowaną kadrę i zapraszanie kogoś w związku z posiadanym przez niego nazwiskiem jest deprecjonujące dla osiągnięć akademickich badaczy. Tego konfliktu też nie da się rozwiązać z dnia na dzień.
"Pani dziekan" nie opowiada jedynie historii o tym, jak wygląda praca na amerykańskiej uczelni, ale przede mówi o tym, jak jesteśmy dzisiaj pogubieni przez to, że nasze zachowania są recenzowane na każdym kroku. Zarówno w mediach społecznościowych, w pracy, szkole czy na wydziale. Wystarczy raz powiedzieć coś głupiego i być sfilmowanym, a może to być koniec naszej pracy zawodowej i życia towarzyskiego. Sami od siebie jako społeczeństwo oczekujemy nienagannych standardów, komunikatów i bezkolizyjnego dryfowania od jednej właściwej i trafnej opinii do drugiej. To wykańczające. Bohaterowie "Pani dziekan" z pewnością się z tym zgodzą.