"Doom Patrol", czyli szalony serialowy paradoks – recenzja pierwszych odcinków 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 września 2021, 19:04
"Doom Patrol" (Fot. HBO Max)
Co może się zdarzyć w ciągu trzech odcinków? A choćby lot w kosmos, podróże w czasie, wycieczka do zaświatów i… na wczasy. Ale dla "Doom Patrolu" to przecież nie pierwszyzna. Spoilery!
Co może się zdarzyć w ciągu trzech odcinków? A choćby lot w kosmos, podróże w czasie, wycieczka do zaświatów i… na wczasy. Ale dla "Doom Patrolu" to przecież nie pierwszyzna. Spoilery!
Zanim jednak doszło do tego wszystkiego, o czym wspomniałem na wstępie (i wielu, wielu innych rzeczy), na początku 3. sezonu serialu musieliśmy się cofnąć do wydarzeń kończących jego poprzednią serię. Celowo nie piszę o nich jako o finale, bo tego właściwego przed rokiem pozbawiła nas pandemia, nie pozwalając twórcom zgodnie z planem dokończyć pracy nad ostatnim odcinkiem. W ten sposób w jego rolę przymusowo wcielić musiał się poprzednik, co wyszło tak, jak należało się spodziewać, czyli średnio.
Doom Patrol sezon 3 – szybki finisz na start
Oczywiście nie można było tej sprawy tak zostawić, więc zgodnie z przewidywaniami, nowa odsłona "Doom Patrol" zaczęła się od dokończenia poprzedniej, czyli starcia z Candlemakerem. Tak, tak, tym przerażającym, przedstawianym wręcz jako zagrożenie o apokaliptycznej skali wytworze wyobraźni Dorothy (Abi Monterey), który pokrył naszych bohaterów woskiem. Wyglądało na poważny problem, więc… rozwiązano go w niecałe dziesięć minut.
Muszę przyznać, że nawet jak na serial, w którym dawno przestałem się czemukolwiek dziwić, to akurat było niespodziewane. Ja wiem, że sedno problemu tkwiło w Dorothy, która musiała samotnie stawić czoła własnym strachom, uwolnić się spod wpływu ojca i podjąć niezależne decyzje, ale cóż, trochę to przekreśla sens całego poprzedniego sezonu, czyż nie? Dobrze chociaż, że mamy to już za sobą.
Jeszcze lepiej natomiast, że dalsza część premierowego "Possibilities Patrol" i kolejne dwa nowe odcinki wypadły już o wiele korzystniej, przypominając, że "Doom Patrol" to serialowy paradoks w dobrym tego słowa znaczeniu. Tylko tutaj twórcy potrafią zrobić pożytek ze swojej szalonej wyobraźni w taki sposób, że widzowie otwierają szeroko oczy ze zdumienia, ale też są w stanie zrozumieć i zaangażować się w trapiące bohaterów rozterki. A tych na początku 3. sezonu nie brakowało.
Doom Patrol, czyli żałoba na różne sposoby
Przede wszystkim mowa rzecz jasna o różnych sposobach, na jakie w naszej ekipie przyjęto śmierć Szefa (Timothy Dalton) – postaci tak niejednoznacznej, że właściwie każda reakcja wydaje się uzasadniona. Zarówno klęcie na czym świat stoi w wykonaniu Cliffa (Brendan Fraser), czy bardziej wyważona, ale też pełna wyczuwalnych pretensji postawa Rity (April Bowlby), jak też konserwowanie ciała zmarłego za pomocą mrożonych warzyw. No dobra, to ostatnie jest może przesadą, ale powiedzmy, że córka ma w tym przypadku specjalne prawa.
Abstrahując przy tym wszystkim od graniczącego z pewnością podejrzenia, że Niles Caulder i tak jeszcze do nas wróci (przypominam, że tylko w premierowym odcinku pojawił się w formie zwłok, ducha i oddzielonej od ciała głowy), nie da się ukryć, że jego odejście to swego rodzaju przełom dla każdego z "Doom Patrolu" z osobna. Wszak co może być lepszą inspiracją do uczynienia kroku naprzód od braku najważniejszej (mniejsza o powody) osoby w ich życiu w pobliżu? Uzbrojeni w tę wiedzę, nasi bohaterowie rzeczywiście pewne kroki wykonali.
I tak, Cliff został dziadkiem na pełen etat, dowiadując się jednak, że nawet Blaszani Drwale mogą cierpieć na Parkinsona. Larry (Matt Bomer) posłuchał swojego energetycznego ja, udając się w kosmos, lecz równie szybko stamtąd wrócił – tym razem już sam jak palec. Vic (Joivan Wade) porzucił obowiązki, idąc za głosem serca, co skończyło się odcięciem od sieci. Rita, która wyraźnie ma do odegrania bardzo znaczącą rolę w tym sezonie, póki co zaliczyła porażkę na scenie, a następnie wylądowała w galaretowatej formie w doniczce i worku. Nawet Jane (Diane Guerrero), triumfalnie rozprawiając się z Mirandą i odzyskując kontrolę nad własnym ciałem i umysłem, daleka była od szczęścia, przeżywając odejście Szefa. Nic z tego nie wyglądało na progres, ale przynajmniej wszyscy znów byli razem.
Ba, nawet więcej, bo zamiast tkwić w wyjątkowo ponurej w tych dniach posiadłości, ekipa postanowiła wybrać się na w pełni zasłużony urlop. Wprawdzie wybór kurortu był co najmniej kontrowersyjny, gdyż Ośrodek Codsville Mountain nie wydawał się szczególnie atrakcyjnym miejscem, ale jednak miał przynajmniej dwie zalety. Po pierwsze, ozdobioną złotą dyskotekową kulą salę taneczną, w której z głośników leci Alphaville, co było przyczynkiem do jednej z najpiękniejszych scen w całym serialu, a po drugie bardzo interesujących gości. I już można zaczynać nową pokręconą przygodę. Bo przecież "Doom Patrol" nie może stać zbyt długo w miejscu.
Doom Patrol – każde zakończenie to nowy początek
Od czego by tu zacząć? Może od pary kolorowych obcych, którzy od ponad 70 lat czekali cierpliwie w ośrodku na przybycie nikogo innego, jak Rity we własnej osobie? Możemy, bo Burzyciel Garguax (Stephen Murphy) i Samuelson (Billy Boyd) to bardzo osobliwy duet i tylko po części mam tu na myśli ich kolory skóry. Nie takie rzeczy już w "Doom Patrolu" widzieliśmy, za to odkrycie, że osobnik cieszący się złowrogimi tytułami pokroju Pożeracza Światów, Niszczyciela Zortaina, itd. jest w sumie całkiem w porządku, to już ciekawa sprawa. W przeciwieństwie do tego, że jego czerwony sługa okazał się parszywym typem – wystarczyło popatrzeć na jego sweter. Uch, od razu było wiadomo, że nie można mu ufać.
Ale wracając do meritum, bo miało być o nowych przygodach. No więc i w tym względzie twórcy wszystko zdrowo pokręcili. Poza wspomnianą już kosmiczną para, zesłali nam również tajemniczą podróżniczkę w czasie, która raz wydaje się dobrze wiedzieć, co robi, a niedługo potem cierpieć na poważną amnezję. I oczywiście, tak jak wszyscy, ma coś wspólnego z Nilesem. Co z nią nie tak, nie mam bladego pojęcia, ale że gra ją Michelle Gomez (ostatnio widziana choćby w "Stewardesie"), to przyjmę wszystko. Nawet fakt, że również przez nią nasi bohaterowie zginęli porażeni "obcym promieniem śmierci".
Zdziwieni? Cóż, w teorii powinniście być, przecież ni stąd, ni zowąd na starcie nowego sezonu uśmiercono czwórkę czołowych postaci. W praktyce jednak nie załapałoby się to pewnie nawet do pierwszej dziesiątki największych dziwactw, jakie już widzieliśmy w "Doom Patrol". Więc współczując biednemu, pozostałemu sam jak palec Larry'emu, który rozpaczliwie próbował zapełnić pustkę w swojej codzienności, jednocześnie można się było domyślać, że jego wysiłki nie mają większego sensu. Jak śpiewano w wyjątkowo tandetnym scenicznym musicalu wystawianym w teatrze w Cloverton: każdy koniec to nowy początek.
Doom Patrol – czy to już czas na superbohaterów?
W przypadku Jane, Cliffa, Rity i Vica można to było potraktować dosłownie, ponieważ w odcinku "Dead Patrol" (znacie inny serial, który mógłby walnąć taki spoiler w tytule i nic?) cała czwórka wylądowała w jakimś rodzaju zaświatów, oczywiście z zamiarem szybkiego ich opuszczenia. Zadanie w sam raz dla nich, tym bardziej, że dostali wsparcie od pozostałych przy życiu przyjaciół w postaci Agencji Detektywistycznej "Martwy Chłopak". Choć to w gruncie rzeczy dwóch martwych chłopaków i jedna żywa dziewczyna. Wszystko jasne?
Ani trochę, ale to żaden problem, bo zabawa okazała się naprawdę przednia, po raz kolejny mieszając totalny absurd z nadspodziewanie szczerymi emocjami – dokładnie tak, jak dotąd potrafił "Doom Patrol" w swoich najlepszych chwilach. Gdy więc jednocześnie przemierzaliśmy mroczne zakamarki pośmiertnego świata i rozbieraliśmy na części pierwsze wewnętrzne rozterki naszych bohaterów (jak można polować na pegazy?!), znów można było poczuć, że serial wrócił na właściwe tory. Z kolei słysząc ich entuzjastyczny triumf po słowach Rity ("To tylko rzygi!"), naprawdę trudno było się zdecydować, czy mamy się z nich śmiać, czy z nimi cieszyć. Coś wspaniałego. I na co tu komu w ogóle większa intryga?
Bez niej atrakcji i tak jest od liku, a "Doom Patrol" udowodnił już w poprzednich sezonach, że w jego przypadku wędrówka bywa o wiele bardziej satysfakcjonująca od tego, dokąd prowadzi. Zwłaszcza gdy zbaczamy podczas niej z wyznaczonej ścieżki, co tutaj jest przecież na porządku dziennym. Dodajmy do tego grupę coraz bliższych sobie i nam outsiderów, którzy choć nie stoją w miejscu, to wciąż są dalecy od zapanowania nad swoimi demonami, a uzyskamy najbardziej odjechany z tych całkiem ludzkich dramatów, jakie można aktualnie oglądać w telewizji. Superbohaterowie? Im dalej od nich "Doom Patrolowi", tym lepiej.