Nowa "Plotkara" jest bezbarwna, ugrzeczniona i kompletnie niepotrzebna — recenzja serialu HBO Max
Marta Wawrzyn
27 października 2021, 16:02
"Plotkara" (Fot. HBO Max)
W świecie nowojorskich elit znów rozbrzmiał słodki głos Kristen Bell, powracającej po latach do roli narratorki w "Plotkarze". Szkoda, że to jedyny plus rebootu od HBO Max.
W świecie nowojorskich elit znów rozbrzmiał słodki głos Kristen Bell, powracającej po latach do roli narratorki w "Plotkarze". Szkoda, że to jedyny plus rebootu od HBO Max.
Oryginalna "Plotkara", emitowana przez sześć sezonów w latach 2007-2012, jest jednym z najbardziej kultowych seriali młodzieżowych — i zasłużenie. Nie zmienia tego nawet fakt, że ostatnie sezony, kiedy bohaterowie weszli w dorosłość, a serial zdominowały problemy rodem z "Dynastii", oglądaliśmy, ściskając kciuki, żeby stacja CW wreszcie to zakończyła. Kiedy "Plotkara" była świetna, to była naprawdę świetna. I szkoda, że po latach postanowiono to nasze wspomnienie zniszczyć.
Nowa Plotkara jest sztuczna i ugrzeczniona
Niepotrzebne rebooty, spin-offy i kontynuacje po latach to plaga współczesnej telewizji. A nowa "Plotkara" w pierwszych sześciu odcinkach, od wczoraj wreszcie dostępnych w Polsce na platformie HBO GO, robi wiele, by wyróżnić się w tym gronie — bynajmniej nie na plus. Joshua Safran, showrunner nowej wersji i zarazem jeden z producentów oryginału, poszedł na łatwiznę, w dość oczywisty sposób aktualizując świat "Plotkary" i zasiedlając go bohaterami, których w pierwotnej wersji właściwie nie było — czyli o różnym pochodzeniu etnicznym, kolorze skóry, tożsamościach seksualnych itp. Z Sereną, Blair i spółką łączy ich właściwie tylko to, że chodzą do tej samej prywatnej szkoły na Manhattanie i też są obrzydliwie bogaci.
Największy błąd Safran prawdopodobnie popełnił, pisząc nowych bohaterów tak, żeby byli mniej zblazowani, nie aż tak okropni i pozbawieni całego szeregu wad, za które kochaliśmy, nienawidziliśmy i kochaliśmy nienawidzić starych. W ten czy inny sposób są więc oni świadomi swojego uprzywilejowania i choć ta świadomość bywa powierzchowna czy wręcz pozerska, koniec końców wszyscy chcą dobrze. Jak miło.
Dziwnie jest oglądać świat "Plotkary", w którym bogate dzieciaki całkiem serio chodzą na protesty — ktoś tu przedobrzył, pozbawiając serial znacznej części uroku. Wyobraźcie sobie, że za kilkanaście lat powstaje kontynuacja "Sukcesji", w której nowi właściciele Waystar Royco próbują wprowadzić etyczne zasady w biznesie, naprawiając błędy rodziny Royów. Czy naprawdę chcielibyśmy to oglądać? A taka właśnie jest nowa "Plotkara" — ugrzeczniona, sztuczna i przekonana, że widz nie jest w stanie sam wyciągać wniosków na temat paskudnego światka nowojorskich elit. Naprawdę, my mieliśmy świadomość, co było nie tak z bohaterami — zazdrościliśmy im i współczuliśmy jednocześnie, uwielbialiśmy ich, świetnie rozumiejąc, czemu są problematyczni. I nie mogliśmy oderwać od nich oczu, tacy byli charyzmatyczni.
Nowej Plotkarze brakuje wyrazistych postaci
Nowa "Plotkara" stawia w centrum uwagi dwie dziewczyny, które mają być zaktualizowanymi wersjami Sereny i Blair. Przy czym sprawy są bardziej skomplikowane, bo Julien (Jordan Alexander) i Zoya (Whitney Peak) są przyrodnimi siostrami, a do tego Zoya nie pochodzi z nowojorskich elit ani nawet z Nowego Jorku — jest outsiderką, jak niegdyś Dan. Zdecydowanie jest tu potencjał na poplątaną relację, a jednak Safran nie daje rady wykrzesać z niej nic poza oczywistościami, na czele z podkradaniem sobie nawzajem chłopaka. O miksie autentycznej przyjaźni, zawiści i tysiąca innych emocji, jakie łączyły S i B, nie ma mowy. Jak wszystko w reboocie, siostry wypadają miło, grzecznie i totalnie nijako.
Choć postacie na pozór wydają się mieć własny rys, a serial wygląda na odważny — są tu poszukiwania tożsamości seksualnej, przygody w stylu "Euforii, problemy z nieobecnymi albo nieradzącymi sobie z dorosłością rodzicami — to tylko powłoka, po której zdarciu nie zostaje za wiele. Niemal każdy w nowej "Plotkarze" jest przedstawicielem jakiejś mniejszości, co za nic nie chce go uczynić interesującym człowiekiem. Po sześciu odcinkach najbardziej wyrazistą postacią wydaje mi się ta, która na pierwszy rzut oka wyróżnia się najmniej — Audrey, dekadencka blondynka z problematyczną matką. To zasługa najbardziej w tym gronie doświadczonej aktorki — Emily Alyn Lind gra od dziecka, znacie ją m.in. jako małą Amandę z "Zemsty" — która wyciska maksimum z roli napisanej tak jak wszystkie, czyli średnio.
Nowa Plotkara nie ma w sobie tej iskry co stara
Na płaskich postaciach problemy scenariuszowe jednak się nie kończą — nowa "Plotkara" nie ma w sobie tej iskry co stara. Intrygi nie wciągają, konflikty nie są ekscytujące, romanse pozbawione są chemii, a wartości dodanej próżno szukać. Aktualizacja, z jednej strony wprowadzająca do tego świata nieobecne w oryginale mniejszości, a z drugiej pokazująca jak zmieniły się media społecznościowe i co to dziś znaczy "być popularnym", została przeprowadzona schematycznie, bez polotu. Po seansie całości najbardziej zostały mi w pamięci momenty, kiedy serial w jakiś sposób odnosi się do postaci ze starej "Plotkary". Nie żeby były szczególnie dobre.
A żeby dobić serial jeszcze bardziej, Joshua Safran zrezygnował z ukrywania tożsamości Plotkary — od pierwszego odcinka wiadomo, kim ona jest, co oznacza odebranie widzom jednego z głównych powodów, żeby oglądać to dalej. Na dodatek rozwiązanie, które wybrano, do szczególnie finezyjnych nie należy, a problematyczność z działalnością Plotkary w czasach, kiedy blogi nikogo już nie ekscytują, rozwiązano w banalny sposób. Oryginalna Plotkara miała swoje literackie korzenie — Dan chciał być jak Truman Capote, co różnie wychodziło, ale było spójne i dobrze korespondowało ze stylem tytułowego bloga — a nowa skazana jest na pisanie stalkerskich postów na Instagramie. Insta-Plotkara na instaczasy.
Sposoby, w jakie nowa "Plotkara" próbuje odpokutować za grzechy starej, bywają kuriozalne — od uprzywilejowanych dzieciaków wchodzących w przepychanki z policją na protestach, przez szukanie na siłę reprezentacji dla każdej możliwej mniejszości, czy jest to ciekawa postać, czy nie, aż po wątek zemsty społecznej grupki pogardzanych przez uczniów nauczycieli. A wszystko to jest poupychane kolanem w godzinnych (po co? Drogie HBO, "Plotkara" to nie "Rodzina Soprano", serio), ciągnących się w nieskończoność odcinkach. Dodajmy do tego wszystkiego fakt, że nawet nie ma co popatrzeć — Nowego Jorku widać w serialu zdecydowanie za mało, a moda ma się nijak do tej z oryginału — i mamy porażkę na całej linii.
Po pierwszych sześciu odcinkach wydaje się, że HBO Max udało się dokonać niemożliwego — stworzyć najbardziej niepotrzebny reboot w czasach samych niepotrzebnych rebootów. Czy "And Just Like That…" będzie w stanie to przebić?