"Cowboy Bebop" kopiuje kultowe anime i źle na tym wychodzi – recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
22 listopada 2021, 17:08
"Cowboy Bebop" (Fot. Netflix)
Aktorska adaptacja cieszącego się uwielbieniem "Cowboya Bebopa" nie jest ani fatalna, ani nawet szczególnie zła – jest nijaka. Problem w tym, że w tym przypadku to najgorsza zbrodnia.
Aktorska adaptacja cieszącego się uwielbieniem "Cowboya Bebopa" nie jest ani fatalna, ani nawet szczególnie zła – jest nijaka. Problem w tym, że w tym przypadku to najgorsza zbrodnia.
Nie piszę tego tekstu z pozycji szalonego fana oryginalnego "Cowboya Bebopa", ba, nie jestem nawet przesadnym miłośnikiem anime, które zdarza mi się oglądać od wielkiego dzwonu. Ani jedno, ani drugie nie przeszkadza jednak w docenieniu animacji autorstwa japońskiego studia Sunrise, która mimo ponad dwudziestu lat na karku nie zestarzała się nawet o dzień. Łączący gatunki kosmiczny western, podlany wielosmakowym popkulturowym sosem, nie tylko nadal robi świetne wrażenie, ale też słusznie dorobił się statusu dzieła kultowego. A wiadomo, jak z takimi tytułami bywa. Lepiej ich nie dotykać, bo bardzo łatwo się sparzyć.
Cowboy Bebop – aktorska wersja kultowego anime
W przypadku netfliksowej adaptacji obawy o bolesne zderzenie rzeczywistości z oczekiwaniami były tym większe, że wątpliwości towarzyszyły jej właściwie od samego początku. Aktorski "Cowboy Bebop", za którego sterami zasiedli Christopher Yost (scenarzysta m.in. filmu "Thor: Ragnarok") oraz w roli showrunnera Andre Nemec ("Wojownicze żółwie ninja"), mierzył się wszak nie tylko z koniecznością sprostania fanowskim wymaganiom, ale przede wszystkim z problemem oddania niepowtarzalnego charakteru pierwowzoru. Problemem, który twórcy postanowili rozwiązać najprostszym sposobem, kopiując to, co czyniło anime wyjątkowym.
Niestety, o ile pomysł mógł się wydawać w miarę sensownym, gdy oglądaliśmy przeniesioną niemal w skali 1:1 czołówkę lub ożywiającą animowane kadry zapowiedź, o tyle na dłuższą metę kompletnie nie wypalił. Chociaż nie da się odmówić twórcom ani znajomości, ani miłości do anime, oglądając serial, można dojść do wniosku, że właśnie to ich w największej mierze gubi. Netfliksowy "Cowboy Bebop" może i miejscami wygląda czy brzmi jak oryginał (w czym z pewnością pomogła obecność reżysera anime Shinichirō Watanabe przy projekcie w roli konsultanta), ale absolutnie nie oddaje jego ducha.
Jeżeli powiecie, że to dość mgliście skonstruowany zarzut, to pod pewnymi względami będziecie mieć rację. Bo w tym, co widać na pierwszy rzut oka, "Cowboy Bebop" prezentuje się przyzwoicie. Mamy tu historię trójki kosmicznych "kowbojów", czyli łowców nagród przemierzających galaktykę w poszukiwaniu różnego rodzaju zbirów, mamy złożone charaktery z problemami osobistymi na pierwszym planie i barwne postaci drugoplanowe, mamy wreszcie przykuwające oko scenografię, efekty i akcję, przy których można się nieźle rozerwać. A skoro tak, to na co tu narzekać?
Cowboy Bebop razi plastikową sztucznością
W teorii na nic, w praktyce od razu czuć, że cały serialowy (wszech)świat wręcz ocieka sztucznością. I nie, bynajmniej nie jest to absurdalne oskarżenie, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z czerpiącą garściami z westernów czy kina noir historią science fiction osadzoną w przyszłości po zniszczeniu Ziemi. Tło odgrywa tutaj kluczową rolę, niejako nadając całości charakteru – czy będzie ona tylko pulpową rozrywką do zapomnienia chwilę po obejrzeniu, czy może ożyje na ekranie, wciągając widzów po uszy losami swoich bohaterów? Niestety, w przypadku serialu Netfliksa wygrywa pierwsza opcja, ani na moment nie pozwalając nam zapomnieć, że oglądamy tylko nakreślone bardzo grubą kreską przedstawienie.
Oczywiście ten brak naturalności odczuwa się nie tylko w kreacji świata, ale także, a może nawet w głównej mierze, za sprawą serialowych bohaterów. Podróżująca wspólnie na pokładzie tytułowego statku trójka ani nie wychodzi poza ściśle im przypisane role, ani nie zostawia niczego w sferze niedopowiedzeń, wykładając swoje uczucia i problemy jak na tacy. Nam zostaje więc bezmyślnie oglądać, jak twórcy rozwinęli historie poszczególnych postaci, pozbawiając je przy tym oryginalnej aury tajemniczości, którą zastąpiono bardzo dosłownymi i potwornie oklepanymi dopisanymi charakterystykami.
Wiodącą rolę odgrywa Spike Spiegel (John Cho), ubrany w charakterystyczny niebieski garnitur łowca nagród, uciekający od poprzedniego życia, w którym był zabójcą na usługach przestępczego Syndykatu, a które to życie dopada go w osobach pałającego żądzą mordu byłego partnera Viciousa (Alex Hassell) oraz dawnej miłości, Julii (Elena Satine). Towarzyszami Spike'a w tułaczce od zlecenia do zlecenia są Jet Black (Mustafa Shakir), w przeszłości stróż prawa, rzecz jasna także ze skomplikowanym życiorysem, oraz dołączająca do męskiego duetu Faye Valentine (Daniella Pineda), która skrywa prawdziwe oblicze za pokazywaną światu powłoką.
Wszyscy niby mają wyłożone pod sobą solidne fundamenty, niby rozbudowano ich charkterystyki w stosunku z anime, a jednak każde z osobna wydaje się znacznie uboższą wersją znanej postaci. Ot, jeszcze jednym plastikowym bohaterem z przepastnej biblioteki ekranowej fantastyki, który zleje się z dziesiątkami sobie podobnych. I nie zmienia tego udany casting, bo cóż z tego, że Cho, Shakir i Pineda zaprzeczają nieprzychylnym sobie komentarzom, udowadniając, że dobór obsady był całkiem trafny, skoro żadne z nich nie potrafi ani ożywić swojej postaci, ani tym bardziej wytworzyć między nimi naturalnej więzi. Mając do dyspozycji tylko masę scenariuszowych banałów, trudno jednak wycisnąć z roli coś więcej, nawet jeśli nikomu z trójki wykonawców nie można zarzucić braku serca do swojego bohatera.
Cowboy Bebop to pozbawiona życia kalka
Nie kierowałbym również takiego oskarżenia w stronę twórców, którzy nie sprostali raczej innemu wyzwaniu, w dużej mierze bezmyślnie przekładając fabułę anime na serial aktorski. Czas w dwa razy dłuższych odcinkach wypełnia się najczęściej w pretekstowy sposób, od siebie dodając albo zbędne tłumaczenia oczywistych spraw, albo najbardziej wytarte klisze z możliwych. Najlepszym przykładem na to jest szczególnie rozbudowany, a właściwie napisany na nowo względem oryginału wątek Viciousa i Julii, z niego robiący mdły czarny charakter (dodatkowo w fatalnej peruce), a z niej piękny przykład na to, jak nie powinno się tworzyć kobiecych postaci.
"Cowboy Bebop" zawodzi więc w największej mierze po prostu jako adaptacja, po pierwsze nie znajdując własnego klucza do materiału źródłowego, po drugie uzupełniając go o marnej jakości wypełniacze. W efekcie otrzymujemy produkt, który jest ledwie marnym odbiciem oryginału, przywołując go kadrami, scenografią czy muzyką, ponownie autorstwa Yoko Kanno. Próżno doszukiwać się tu oznak życia czy szczerych emocji, które w animacji udawało się przywoływać pozornie od niechcenia, dając postaciom miejsce na oddech i ufając widzom, że ci będą w stanie samodzielnie odczytać pozostawione przez serial luki. Nowy "Cowboy Bebop" takiego zaufania nie ma za grosz, podsuwając nam wszystko pod nos, a przez to pozbawiając opowieść i jej bohaterów autentyzmu.
Cowboy Bebop — warto oglądać, nie znając anime?
Możecie mi zarzucić, że zbyt mocno trzymam się anime, tracąc przez to świeże spojrzenie na serial. Rzecz jednak w tym, że jego twórcy sami do takiego podejścia zachęcają, narzucając na siebie duże ograniczenia poprzez przywiązanie do oryginału. Gubi ich to tym bardziej, że częstymi mrugnięciami okiem na pewno nie zachęcą jego miłośników, a mogą tylko zrazić nowych widzów, którzy pewnie odebraliby całość lepiej, nie dostając co rusz sygnałów, że coś ich ominęło.
A takich "Cowboy Bebop" wysyła całą masę, poczynając od stylu bez ładu i składu łączącego różne gatunki, poprzez zbudowane na bardzo kruchych podstawach albo całkiem ich pozbawione relacje między postaciami, aż po treść kolejnych odcinków, które zamiast ułożyć się w barwny miszmasz odlotowych pomysłów, wydają się kombinacją zgranych i często nijak do siebie niepasujących motywów. Próby podlania wszystkiego raz humorem, raz dramatem tylko uzupełniają chaotyczny, ale nie w tym dobrym znaczeniu, obraz całości. Produkcji, która niby chce się pokazać, ale jednocześnie pozostaje pod wieloma względami zachowawcza.
Takim podejściem "Cowboy Bebop" zasłużyłby na przeciętną notę i umieszczenie na bardzo zatłoczonej półce z netfliksowymi średniakami, które można bezboleśnie obejrzeć do obiadu, ale wiadomo, że to nie ten przypadek. Decydując się na starcie z takim tytułem, trzeba mieć na niego pomysł inny, niż "lubimy Bebopa, więc damy sobie radę", a tutaj wyraźnie go zabrakło. Może 2. sezon (planowany przez twórców, ale póki co niepewny), pozwoli serialowi stanąć na własnych nogach. Może. Na ten moment jednak najlepszym posunięciem Netfliksa w związku z "Cowboyem Bebopem" pozostaje umieszczenie oryginalnego anime w bibliotece serwisu.