"Księga Boby Fetta", czyli bez rewolucji w "Gwiezdnych wojnach" – recenzja premiery serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
29 grudnia 2021, 17:31
"Księga Boby Fetta" (Fot. Disney+)
Jedna z najbardziej charakterystycznych, ale i tajemniczych postaci z uniwersum "Gwiezdnych wojen" powraca we własnym serialu. Co takiego skrywa "Księga Boby Fetta"? Spoilery!
Jedna z najbardziej charakterystycznych, ale i tajemniczych postaci z uniwersum "Gwiezdnych wojen" powraca we własnym serialu. Co takiego skrywa "Księga Boby Fetta"? Spoilery!
Wśród wielu zagadek skrywanych przez "Gwiezdne wojny", być może najtrudniejszą do rozwikłania jest ta dotycząca fenomenu Boby Fetta. Postać łowcy nagród, mimo że nie odgrywała w oryginalnej trylogii znaczącej roli, pojawiając się po raz pierwszy w "Imperium kontratakuje" i (tak jakby) ginąc w "Powrocie Jedi", zapisała się jednak bardzo mocno w pamięci fanów. Czy to w większej mierze zasługa otaczającej go aury tajemnicy, czy bardzo charakterystycznej zbroi – faktem jest, że bohater wypowiadający w sadze dosłownie kilka kwestii, zyskał ogromną popularność. Powrót do niego był więc kwestią czasu, choć przyszło na to czekać długo, bo aż do zeszłorocznego 2. sezonu "The Mandalorian".
Księga Boby Fetta to spin-off The Mandalorian
Debiutująca właśnie na Disney+ "Księga Boby Fetta" jest tego serialu spin-offem, a zarazem drugą telewizyjną produkcją z gwiezdnego uniwersum, choć patrząc tylko przez pryzmat premierowego odcinka, nietrudno o pomyłkę. "Stranger in a Strange Land" zawiera bowiem znacznie więcej elementów, które wyraźnie kojarzą się z opowieścią o Mando, niż wyróżników osobnej historii.
Poczucia oglądania swego rodzaju sezonu drugiego i pół "The Mandalorian" trudno jednak uniknąć, skoro za obydwa seriale odpowiada ta sama ekipa, na czele której stoi Jon Favreau, wspierany m.in. przez reżysera pierwszego odcinka, Roberta Rodrigueza. Panowie zaczynają swoją opowieść dokładnie tam, gdzie urwali ją poprzednim razem, gdy widzieliśmy tytułowego łowcę nagród – w pałacu Jabby na Tatooine, aktualnie okupowanym przez nowego lokatora.
Boba (pasujący do roli mruka Temuera Morrison), oraz towarzysząca mu druga znajoma twarz – przyboczna zabójczyni Fennec Shand (Ming-Na Wen) – nie zajęli jednak wyłącznie dawnej siedziby rządzącego podziemnym światkiem pustynnej planety Hutta. Ta ma być wyłącznie symbolem przejęcia również jego pozycji, czyli innymi słowy pokazania, że na Tatooine pojawił się nowy boss. Proste? Jak się szybko okazuje, nie do końca, bo choć obecność Fetta zostaje zauważona, wyraźnie można też odczuć, że nie wszystkim ona pasuje i nie każdy zamierza się (byłemu) łowcy nagród podporządkować.
Księga Boby Fetta ujawnia nieznane losy bohatera
Zarówno zmagania Boby i Fennec z jeszcze nieujawnionymi przeciwnikami, jak i próby wprowadzenia na Tatooine nowych zwyczajów, powinny stanowić sedno siedmioodcinkowego serialu, co wydaje się decyzją w pełni zrozumiałą, lecz przynajmniej na razie nie szczególnie ekscytującą. Sami przyznacie, że historia przejmowania władzy w półświatku i urządzania rządów opartych na szacunku zamiast strachu nie brzmi jakoś porywająco, aczkolwiek pewien potencjał, głównie ze względu na znane postaci i świat, posiada.
O ile jednak tego należało się po "Księdze Boby Fetta" spodziewać, większą niewiadomą było, co twórcy zamierzają zrobić z przeszłością tytułowego bohatera. A dokładniej, co konkretnie z niej ujawnić, bo jak już wspominałem – mamy do czynienia z postacią równie popularną, co tajemniczą. Czy obdarcie go z tej niewiadomej nie pozbawiłoby go jednocześnie największego atutu? Wprawdzie już wcześniej, za sprawą "Ataku klonów", dowiedzieliśmy się, że Boba jest klonem i poznaliśmy jego "ojca" Jango Fetta (wówczas w roli zadebiutował Morrison), o czym zresztą serial przypomniał. To jednak co innego, niż odpowiedź na dręczące fanów od lat pytanie: jak Boba wydostał się z paszczy Sarlacca?
Wyjaśnienie, jak to bywa w przypadku "wielkich" tajemnic, okazało się dość proste i niekoniecznie satysfakcjonujące, otwierając jednak dla serialu więcej możliwości. Ten nie poprzestał bowiem na nim, lecz rozdzielając akcję na teraźniejszość i retrospekcje, pokazał nam zdecydowanie nienależące do najprzyjemniejszych dalsze losy Boby na Tatooine. A wiadomo, że jak Tatooine, to oczywiście pustynia, Jawowie i Tuskeni. Gdzieś już to chyba widziałem…
Czy Boba Fett potrzebował własnego serialu?
Oglądając przejmowanie władzy w przestępczym półświatku poprzetykane próbami utrzymania się naszego bohatera przy życiu pod tuskeńskim jarzmem, nie mogłem uwolnić się od postawionego wyżej pytania. A właściwie dwóch, bo do wątpliwości na temat celu powstania "Księgi Boby Fetta", dochodziło też dręczące: "kiedy zobaczymy coś nowego?". Chciałbym powiedzieć, że premiera odniosła się do obydwu kwestii pozytywnie i wyczerpująco, jednak póki co trzeba się raczej zadowolić wyławianiem z serialu drobnych atrakcji.
Choćby takich, jak klimat w pełnym obcych klubie niejakiej Garsy Fwip (Jennifer Beals zrobiona na Twi'lekiankę), w którym o oprawę muzyczną dba najlepsza kapela na Zewnętrznych Rubieżach. Albo imponującej walki na pustyni, czy przywodzącemu na myśl wschodnie kino akcji pościgowi Fennec Shand za parą zabójców. Dodajmy do tego wszechobecne czerpanie pełnymi garściami z westernowych motywów wymieszane z fanserwisem i świetną muzyką autorstwa Ludwiga Göranssona, a okaże się, że "Księga Boby Fetta" jednak trochę do zaoferowania ma. Przynajmniej tyle, żeby półgodzinny odcinek upłynął szybko i dość przyjemnie.
W gruncie rzeczy nie różni się więc pod tym względem spin-off od swojego serialu-matki, który miewał problemy z opowiadaniem spójnej historii, skupiając się często na pojedynczych odcinkach i bynajmniej nie wychodząc na tym źle. Czy w tym przypadku ten system, dla odmiany ubrany w poważniejsze szaty, znów się sprawdzi, zobaczymy w kolejnych tygodniach, odpowiadając przy okazji na pytanie o sens całej zabawy.
Bo jasne — fajnie jest zobaczyć Bobę Fetta w akcji i poznać człowieka, który kryje się za hełmem, tym bardziej że zaskakująco ludzkie i rozsądne oblicze niekoniecznie musi odpowiadać naszym wyobrażeniom na jego temat. Jednak to, co przyzwoicie sprawdza się jako wprowadzenie, musi zostać szybko rozbudowane. W końcu nie chcemy, żeby ekranowa legenda została zniszczona przez mierny serial, prawda?