"Longmire" (1×10): Niepokojące wieści
Agnieszka Jędrzejczyk
17 sierpnia 2012, 13:07
Dobiegł końca premierowy sezon "Longmire" od stacji A&E. Bardzo dobrze składa się, że wieści o powstaniu drugiego zostały potwierdzone już kilka tygodni temu, bo na miniony finał zdecydowanie lepiej patrzeć w perspektywie kontynuacji. Spoilery.
Dobiegł końca premierowy sezon "Longmire" od stacji A&E. Bardzo dobrze składa się, że wieści o powstaniu drugiego zostały potwierdzone już kilka tygodni temu, bo na miniony finał zdecydowanie lepiej patrzeć w perspektywie kontynuacji. Spoilery.
Nie będę ukrywać, że "Longmire" polubiłam od początku. Serial kryminalny osadzony na dalekiej prowincji Wyoming, w małym miasteczku, bez supernowoczesnych technologii, ale w zamian na łonie natury wydawał mi się pomysłem wielce odświeżającym. Do tego Katee Sackhoff i już w zasadzie byłam przekonana. Serial nie musiał się nawet przesadnie starać, by mnie przy sobie zatrzymać – wystarczyła mu porządna konstrukcja, ciekawe sprawy, sympatyczni bohaterowie i rzeczywiście odświeżający klimat amerykańskiego pogranicza.
Gdy jednak minęła połowa sezonu, zaczęłam odczuwać pewne braki. Choć dalej było fajnie oglądać śledztwa, powtarzający się schemat plus niewielki wgląd w życie bohaterów zaczęły mnie nieco niepokoić. Ale potem zjawił się finał i zupełnie nieoczekiwanie odwrócił cały ten sezon do góry nogami.
Odcinek w zasadzie nie odbiega od standardu – na pierwszym planie znajduje się śledztwo, tym razem w postaci morderstwa dokonanego na jednym z czwórki chłopaków, którzy rok wcześniej zgwałcili indiańską dziewczynę. Sąd nie dowiódł ich winy, co po raz kolejny zaburzyło delikatną równowagę pomiędzy dwiema społecznościami. Podejrzenia od razu padają na brata dziewczyny, najmocniej odczuwające poczucie rażącej niesprawiedliwości. Instynkty Walta podpowiadają mu jednak coś innego, ale zanim rozwiąże sprawę, będzie musiał zmierzyć się z niejedną przeciwnością losu – z czego starcie z Branchem, gniew córki i pewna kobieca znajomość to tylko wierzchołek góry nadchodzących problemów. Do miasta przybywa bowiem detektyw z informacjami na temat śmierci jego żony. I bynajmniej nie są to wieści, które Walt chciałby usłyszeć.
Finał kończy się mocno, choć może "niepokojąco" to lepsze określenie. Przede wszystkim dostajemy wreszcie porządny kawałek informacji, który kładzie nieco światła na tragedię w życiu Walta i jego córki. Dziewięć odcinków karmiło nas do tej pory nieszczególnie jasnymi podpowiedziami, że coś w tej śmierci (a właściwie, w tajemnicy wokół tej śmierci) mogło być nie tak, ale wcale nie podsycało napięcia. Ten motyw został zrzucony gdzieś na trzeci, czy nawet czwarty plan – podobnie jak większość życia osobistego bohaterów – przez co do końca zastanawiałam się, o czym tak naprawdę ten serial opowiada. Wygląda jednak na to, że coś zaczęło się w tym kierunku ruszać, a do tego nabierać sensu z perspektywy czasu. Gdy teraz spoglądam na wcześniejsze odcinki "Longmire", zachowanie Walta wydaje mi się całkowicie zrozumiałe. I właśnie dlatego z ochotą będę czekać na kontynuację.
O co więc chodzi? O to, że Walt Longmire jest naprawdę prawym człowiekiem. Szlachetnym, praworządnym, takim, który dokopie się do prawdy bez względu na przeciwności losu, ale nigdy nie ucieknie się do nieczystych metod. Który będzie walczył o sprawiedliwość, ale nie zarząda za to nagrody. Który zrobi to, co właściwe, bo tak trzeba. Przez większość sezonu zmagałam się z pytaniem, za co więc lubić takiego bohatera – takiego, któremu nawet wady wychodzą na dobre. Nie chodziło jednak o samo lubienie – bo co tu dużo mówić, Walt i jego ferajna zdobyli sobie moją sympatię, bo idealnie wpisali się w schematy – problem był za to z wystarczająco przekonującym usprawiedliwianiem tego lubienia. Brakowało mi w tym wszystkim głębi, czegoś, co wyjaśniałoby motywacje kierujące postaciami. I finał zrobił na mnie tak pozytywne wrażenie właśnie dlatego, że mi tę motywację dał.
Wszystko wskazuje bowiem na to, że Walt ma na koncie morderstwo na mężczyźnie, który zamordował jego żonę – tą samą, która miała ponoć umrzeć na raka. Choć poszlaki mogły zostać świetnie ukryte (nie bez pomocy Henry'ego), Walta zdradzić mogło jego własne postępowanie. Powrót do pracy tak w świetnej formie dla ludzi wokół mógł wydawać się normalnym krokiem naprzód, ale dla detektywa z zewnątrz już niekoniecznie. Czy więc cała ta szlachetność i pragnienie sprawiedliwości to sposób, w jaki Walt podświadomie próbuje odpokutować swój (przypuszczalny) czyn? To chyba najbardziej prawdopodobny kurs, jaki może obrać drugi sezon, i szczerze – bardzo bym się z niego cieszyła. Staczanie się w mrok przy jednoczesnym kurczowym trzymaniu się ideałów to jeden z ciekawszych wątków, jakie lubię oglądać na ekranie.
Ale nie tylko Walt dał nam w prezencie tę małą niespodziankę. Vic została znienacka zaskoczona bardzo mocnym pytaniem, który zmusi ją pewnie do przyjrzenia się swojemu życiu z bliska, a związek pomiędzy Cady a ojcem jak na razie został rozszarpany na drobne kawałki. No i nie można zapominać o dylematach Brancha, który ma przed sobą dwie możliwości, na tle których widnieje nie tylko uczucie do Cady, ale i szacunek wobec doświadczenia Walta. Mnie natomiast ciekawi, jak w tym wszystkim rozwinie się Ferg, który z ciapowatego pomocnika szybko przekształca się w wartościowego policjanta. Tak, Ferg to jedna z moich bardziej ulubionych postaci.
Oczywiście, sama scena końcowa to nie jedyna rzecz, dla której lubiłam spędzać wieczory przy "Longmire". Jak pisałam wyżej, serial mnie trochę niepokoił, ale nie przeszkadzało mi to w napawaniu się jego fantastycznym klimatem – i nie mówię tu tylko o plenerach, ale o drewnianych wnętrzach, półciężarówkach, praktycznie zerowym występowaniem długich obcasów czy stosunkowo "roboczych" metodach pracy (bez koronerów, próbek, badań, procedur, etc.). Kontrast z nowomiejskim klimatem innych kryminalnych seriali jest ewidentnie odczuwalny, i bardzo dobrze. Nie jest to zmiana drastyczna, na miarę nowej formuły, ale zdecydowanie odbiega od ścieżek, do jakich zdążyły przyzwyczaić nas inne tytuły.
Na osobną uwagę zasługuje także muzyka. Muszę powiedzieć, że dawno w serialu nie słuchałam tak świetnej i idealnie dobranej muzyki – zarówno tej oryginalnej, jak i zapożyczonej. Biorąc pod uwagę, że "Longmire" jest prowadzony raczej w poważnym tonie, nieprawidłowy podkład mógłby wyrządzić mu wiele szkody, ale szczęśliwie robi dokładnie to, co powinien. I więcej.
Co tu dużo mówić – jestem zadowolona, że obejrzałam "Longmire", a jeszcze bardziej cieszy mnie myśl, o ile lepszy może stać się w przyszłym sezonie. Zaskakujące podsumowanie może się oczywiście obrócić w proch, ale liczę na odrobinę odwagi u scenarzystów. Zdecydowanie zaimponowali mi takim a nie innym finałem, dlatego nadzieje mam nawet spore. A nawet jeśli nie, to Lou Diamond Phillips ze ścierką w dżinsach powinien zrekompensować mi wszystkie wpadki.