"Ktoś, gdzieś" pokazuje, że każdy ma swoje własne Kansas – recenzja serialu HBO z Bridget Everett
Mateusz Piesowicz
17 stycznia 2022, 10:03
"Ktoś, gdzieś" (Fot. HBO)
Prowincjonalne amerykańskie miasto, niewyróżniający się bohaterowie i skromna historia. "Ktoś, gdzieś" to serial pozbawiony wielkich ambicji i dokładnie w tym tkwi jego siła.
Prowincjonalne amerykańskie miasto, niewyróżniający się bohaterowie i skromna historia. "Ktoś, gdzieś" to serial pozbawiony wielkich ambicji i dokładnie w tym tkwi jego siła.
Czterdziestoletnia kobieta z Manhattanu stara się poukładać na nowo swoje życie po stracie, porządkując przy tym relacje z najbliższymi i szukając dla siebie właściwego miejsca na świecie. Brzmi jak opis dość typowego komediodramatu, prawda? A jednak "Ktoś, gdzieś" nie do końca się w tych standardowych ramach mieści – poczynając od tego, że tutejszy Manhattan w niczym nie przypomina nowojorskiego, a kończąc na Sam i jej podejściu do rzeczywistości.
Ktoś, gdzieś to serial HBO w skromnej wersji
Główną bohaterkę nowego, 7-odcinkowego serialu HBO (widziałem już całość), w którą wciela się artystka kabaretowa i aktorka Bridget Everett, poznajemy, gdy od dłuższego czasu mieszka w swoim rodzinnym Manhattanie w stanie Kansas, co nie jest jednak wyrazem jej przywiązania do domu. Przeciwnie, wróciła do niego w konkretnym celu – żeby zaopiekować się chorą na raka siostrą. Rzecz w tym, że Holly zmarła pół roku temu, a Sam nie tylko wciąż nie przejrzała jej rzeczy i nadal okupuje jej kanapę, ale też tkwi w nudnej pracy i nie wydaje się mieć lepszego planu na przyszłość. Zresztą chyba nigdy go nie miała, czym naraża się na niezrozumienie lub złośliwości ze strony reszty rodziny czy znajomych.
Sytuacja zmienia się… a właściwie to nie, wcale się nie zmienia. Bo "Ktoś, gdzieś" to nie historia o zmianach, lecz o trwaniu, które bynajmniej nie oznacza stania w miejscu. O poszukiwaniu celu, który wcale nie musi być wielki, odległy i na pozór nieosiągalny, o planach, na które nigdy nie jest za późno, oraz o odnajdywaniu radości w prostych sprawach. A wreszcie też o powrocie do domu, nie tylko w jego geograficznym rozumieniu. Czyli tak naprawdę o niczym, a jednocześnie o wszystkim tym, co najważniejsze, jak to bywało we wcześniejszych, nienależących do głównego nurtu produkcjach HBO.
Takich, jak choćby "High Maintenance", przy którym pracowali twórcy "Ktoś, gdzieś" Hannah Bos i Paul Thureen, czy "Bliskość" braci Duplassów, tutaj pełniących rolę producentów wykonawczych (a w przypadku Jaya także reżysera). Te i inne niszowe tytuły, które mimo że w żaden sposób nie mogą się równać popularnością z największymi hitami stacji, są jednak również w pewnym stopniu jej znakami firmowymi. Niezwykłość kryjąca się za ich zwyczajnymi historiami i bohaterami, zwykle pretekstowa fabuła służąca najczęściej przyglądaniu się poszczególnym postaciom, zanurzenie z klimacie rodem z kina niezależnego – jeśli to znacie i lubicie, to bez wątpienia zaprzyjaźnicie się też z "Ktoś, gdzieś".
Ktoś, gdzieś, czyli dorastanie po czterdziestce
Tym bardziej że serial to wymagający od widza bardzo niewiele, a w zamian oferujący znacznie więcej – na czele z szeregiem barwnych, ale nieprzesadzonych bohaterów, których szybko zaczniecie traktować tak, jakbyście ich dobrze znali od lat. Trochę jak w przypadku Sam i Joela (Jeff Hiller), którego ta poznaje w pracy, kompletnie nie pamiętając, że chodzili razem do szkoły. Ale to żaden problem, nie tylko dlatego, że niepozornego okularnika często spotykają takie sytuacje, ale przede wszystkim z uwagi na przyjacielską relację, która szybko wytwarza się pomiędzy tą dwójką, skutkując tym, że nasza bohaterka trafia na próbę kościelnego chóru.
A przynajmniej tak myśli, bo choć zaproszenie od Joela prowadzi ją do kościoła prezbiteriańskiego w centrum handlowym, na miejscu zastaje coś zupełnie innego. Mianowicie otwarte dla wszystkich chętnych spotkanie lokalnej queerowej społeczności, podczas którego każdy może się w dowolny sposób wyrazić. Na przykład śpiewem, jak Sam, która mimo talentu wokalnego okazywanego w szkolnych latach porzuciła plany kariery, czując, że "nie jest dość dobra". Najwyższa pora na spełnienie marzeń?
Nie do końca, bo jak już wspomniałem, "Ktoś, gdzieś" nie podąża utartymi ścieżkami. Zamiast więc skupiać się na w teorii oczywistej w tym wypadku fabule pod tytułem "bohaterka po latach odzyskuje głos i pewność siebie", twórcy wolą uczynić próby "chóru" tylko pretekstem do zrozumienia problemów Sam z poczuciem braku przynależności, celów i marzeń. Albo mówiąc inaczej, po prostu dorastaniem, na które, wbrew jej słowom, po czterdziestce wcale nie jest za późno. Czasem wystarczy tylko trafić na właściwych ludzi, wcale ich nie szukając, a może się okazać, że Kansas to tak samo dobre miejsce na szczęśliwe życie jak każde inne.
Ktoś, gdzieś – czy warto oglądać serial?
Bridget Everett zresztą coś pewnie o tym wie, bo akcję serialu osadzono w jej rodzinnym mieście. Może dzięki temu wypada tak naturalnie i to nie tylko w scenach, w których daje próbkę swoich możliwości wokalnych czy komediowych, ale także w tych mających zupełnie inny ciężar gatunkowy. Wciąż niezaleczona rana po zmarłej siostrze, matka (Jane Brody) mająca problemy z alkoholem i ojciec (Mike Hagerty) z całym gospodarstwem na swoich barkach, do tego druga siostra, Tricia (Mary Catherine Garrison), z którą Sam łączy znacznie mniej niż z Holly, a wreszcie również poczucie wyobcowania we własnym domu. Wszystko nie składa się może w fabułę pełną zwrotów akcji, ale wystarcza w zupełności, żebyśmy zrozumieli rozbicie i troskę, które bohaterka skrywa za pozornie lekceważącą postawą.
Domyślacie się już pewnie, że "Ktoś, gdzieś" nie jest serialem, który będzie was trzymał na krawędzi fotela czy zapewniał niesamowite wrażenia artystyczne. W tej historii są one jednak zupełnie zbędne, ponieważ krótkie, niespełna półgodzinne odcinki wypełnione są autentycznymi emocjami. Tymi pozytywnymi i tymi niekoniecznie, prostymi i bardziej skomplikowanymi, znajdującymi łatwo ujście na zewnątrz i duszącymi się w środku. A w każdym przypadku świetnie zagranymi, bo aktorsko wyróżnia się tu nie tylko Everett – ba, show często kradną jej inni, na czele z Hillerem, który nie pozwala zamienić Joela w karykaturalną postać.
Czy to wystarcza, aby mówić o nowym hicie HBO? Nie, bo to najzwyczajniej w świecie nie ma być taki serial. "Ktoś, gdzieś" to skromna historia, która czasem rozbawi, czasem wzruszy, a czasem zasmuci. W głównej mierze pozwala jednak dostrzec w ludziach coś więcej, niż można zauważyć na pierwszy rzut oka, zdecydowanie częściej pozostawiając widza w lepszym nastroju, niż dodatkowo go dołując. Wypada tylko liczyć, że na jednej wizycie w Manhattanie się nie skończy.