"How I Met Your Father" to dowód na to, że do pewnych opowieści lepiej nie wracać — recenzja serialu Hulu
Nikodem Pankowiak
19 stycznia 2022, 12:29
"Jak poznałam twojego ojca" (Fot. Hulu)
Wiele lat po pierwszych próbach podejścia do spin-offu "Jak poznałem waszą matkę" wreszcie się udało. Tylko czy "How I Met Your Father" to serial, który był komukolwiek potrzebny?
Wiele lat po pierwszych próbach podejścia do spin-offu "Jak poznałem waszą matkę" wreszcie się udało. Tylko czy "How I Met Your Father" to serial, który był komukolwiek potrzebny?
Odpowiem szybko, aby nie było jakichkolwiek wątpliwości – nie. "How I Met Your Father" to serial archaiczny, nie mający w sobie ani jednej rzeczy, która mogłaby przyciągnąć widzów na dłużej do ekranu. To cyniczna próba gry na sentymencie widzów, którzy wciąż tęsknią za Tedem, Robin, Lilly, Marshallem i Barneyem. Jednak przede wszystkim jest to sitcom, który nie spełnia swojej podstawowej funkcji – nie śmieszy. Uff, po tym niezbyt przyjemnym wstępie mogę przejść do szczegółów i na spokojnie przeanalizować, co w "How I Met Your Father" nie działa (wszystko).
How I Met Your Father to gra na sentymentach
Poznajcie Sophie (Hilary Duff, "Younger"), główną bohaterkę serialu, niepoprawną romantyczkę, która wciąż wierzy w prawdziwą miłość. W jej poszukiwaniu wybiera się właśnie na kolejną randkę z Tindera. Tym razem ma być jednak inaczej – facet wydaje się dla niej wręcz stworzony, to musi być miłość na całe życie. Tyle że nie jest, ponieważ Ian (Daniel Augustin) wyznaje, że tak naprawdę w Nowym Jorku jest tylko na chwilę i jeszcze tego samego wieczoru wylatuje do Australii. W drodze na randkę Sophie poznaje Jessego (Chris Lowell, "Glow") i Sida (Suraj Sharma, "Homeland"), z którymi na skutek zbiegu okoliczności spotka się ponownie jeszcze tego samego wieczoru. Od tego momentu będą przyjaciółmi. A może coś więcej?
"How I Met Your Father" idzie trochę innym torem niż jego poprzednik. Widzowie nie muszą zastanawiać się, ile czasu minie nim zobaczymy na ekranie tytułowego ojca — poznajemy go już w pierwszym odcinku, ale, tu haczyk, jeszcze nie wiemy, który z bohaterów nim jest. Wybór został jednak zawężony do czterech mężczyzn, dzięki czemu innymi, którzy pewnie pojawią się po drodze, nie należy się zbytnio przejmować. Pytanie tylko, czy w ten sposób twórcy sami nie odebrali sobie możliwości, by bardziej zaintrygować widzów.
O ile w "Jak poznałem waszą matkę" narrator zawsze mówił do widzów z offu, tak tutaj jest odwrotnie — widzowie mogą oglądać wersję Sophie z 2050 roku (w tej roli Kim Cattrall, "Seks w wielkim mieście"), która podczas połączenia wideo z synem opowiada mu historię o tym, jak poznała jego ojca. Pomijam już wiarygodność samej sytuacji – oto matka ni z tego, ni z owego dzwoni do będącego na studiach syna, by opowiedzieć mu rodzinną historię. Problem leży gdzie indziej — sceny z Cattrall wyglądają sztucznie, jej syna tylko słyszymy, nigdy nie widzimy, bo w końcu jego kolor skóry mógłby nam wiele powiedzieć odnośnie tożsamości ojca.
Bo tak, mamy rok 2022, więc serial Hulu jest siłą rzeczy znacznie bardziej inkluzywny niż jego starszy brat z CBS. Nie udajemy już, że żyjemy w świecie, gdzie niemal wszyscy są biali. W "How I Met Your Father" mamy wreszcie przedstawicieli innych ras i orientacji seksualnych, ale to chyba jedyna zaleta, jeśli chodzi o bohaterów serialu. W pierwszych dwóch odcinkach na ekranie dzieje się dużo, łatwo odnieść wrażenie ogromnego chaosu, przez co o żadnej z postaci nie dowiadujemy się zbyt wiele.
How I Met Your Father — brak chemii w obsadzie
Wiemy więc, że Sophie wciąż wierzy w prawdziwą miłość, choć jej rodzinna historia sugerowałaby, że raczej nie powinna w nią wierzyć. Jesse bez powodzenia oświadczył się swojej dziewczynie, co zobaczył cały internet, a Sid właśnie się zaręczył i jest właścicielem baru. Mamy jeszcze Valentinę (Francia Raisa, "Grown-ish"), najlepszą przyjaciółkę głównej bohaterki, która chyba ma być tą szaloną, Charliego (Tom Ainsley, "Wersal. Prawo krwi"), przerysowanego brytyjskiego arystokratę ze znakiem rozpoznawczym w postaci swojego akcentu i Ellen (Tien Tren, "Siły kosmiczne"), adoptowaną siostrę Jessego, która właśnie sfinalizowała rozwód ze swoją żoną i jest gotowa na nowo wskoczyć w świat randek.
Niestety, jednym z największych problemów "How I Met Your Father" jest fakt, że między członkami obsady w ogóle nie czuć tej samej chemii, którą widzieliśmy w "Jak poznałem waszą matkę" od samego początku. Dodatkowo główna bohaterka irytuje zdecydowanie zbyt często, jest infantylna i wydaje się kompletnie oderwana od rzeczywistości. To już nawet Ted Mosby w swoich najgorszych momentach nie był tak wkurzający. Wiadomo też, że w dzisiejszej telewizji nie mogłaby funkcjonować postać taka jak Barney Stinson, ale wśród bohaterów wyraźnie brakuje kogoś choć w połowie tak wyrazistego. Wszelkie próby "podkręcenia" niektórych postaci – zwłaszcza Charliego i Ellen – przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego.
Twórcy serialu, Isaac Aptaker i Elizabeth Berger, chcieli stworzyć produkcję aktualną, w rzeczywisty sposób oddającą, jak wygląda współczesne randkowanie i jak żyją dziś ludzie w okolicach 30-tki. Problem w tym, że aktualność kończy się dla nich na wymianie żółtych taksówek na Ubera i korzystaniu z Tindera. Dodajmy do tego śmiech z puszki czy sceny w "plenerze", które tak naprawdę są kręcone w studiu (okropnie wyglądający spacer po Moście Brooklińskim), i wychodzi nam jakaś potworna hybryda sitcomu sprzed 15 lat i komedii z platformy streamingowej.
How I Met Your Father to komedia tylko z nazwy
No właśnie, komedii… W "How I Met Your Father" wszystko wydaje się wymuszone, a powodów do śmiechu jest tak niewiele, że nawet śmiech z puszki słyszymy wyjątkowo rzadko. Nie bawią ani żarty sytuacyjne, ani tym bardziej dialogi – przy krótkim monologu ochroniarza w klubie w drugim odcinku miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie o kilkanaście lat i przypadkiem usłyszał tekst z sitcomu, który jest tak kiepski, że zniknie z anteny po dwóch odcinkach.
Oczywiście "How I Met Your Father" tak szybko nie zniknie (nakręcony jest cały 10-odcinkowy sezon), ale też nie ma w tym serialu ani odrobiny potencjału, by mógł zagościć w świadomości widzów na dłużej. Spójrzmy na reakcje publiki – dla kogoś, kto liczył, że gra na sentymentach wystarczy, już sama ocena na IMDb może być kubłem zimnej wody. Co by nie sądzić o "Jak poznałem waszą matkę", dla wielu przedstawicieli dzisiejszego pokolenia trzydziestolatków to jeden najważniejszych sitcomów, często pierwszy, jaki oglądali. Dlatego nową produkcję Hulu mogą traktować jak zamach na legendę.
A twórcy sami sprawili, że nie sposób tych nie porównywać. Już czołówka przypomina nam dobitnie, że są one "rodzeństwem", ale na tym powiązania się nie kończą. Otóż Jesse i Sid mieszkają… w dawnym mieszkaniu Teda i Marshalla. Co prawda nie wygląda na to, by akcja miała toczyć się w nim często, ale i tak jest to bardzo istotne powiązanie. A przy tym pokazujące, że twórcy nie do końca wiedzą, w jaki sposób "How I Met Your Father" miałoby stać na własnych nogach, bez podpierania się na swoim pierwowzorze.
Co ciekawe, jako współscenarzyści pilota widnieją m.in. Carter Bays i Craig Thomas, czyli twórcy oryginału, a reżyserką nowych odcinków jest Pamela Fryman, czyli reżyserka niemal wszystkich odcinków "Jak poznałem waszą matkę". I wydaje mi się, że zaangażowanie ich w tę produkcję to bardziej wada niż zaleta – przez to "How I Met Your Father" jeszcze bardziej wygląda na staruszka, którego potraktowano pudrem i kazano odgrywać rolę młodzieniaszka. Problem w tym, że mamy tutaj do czynienia z tak jawnym oszustwem, że trudno będzie komukolwiek się na nie nabrać.