"Z zimnej strefy" jest jak "Agentka o stu twarzach" na sterydach — recenzja szpiegowskiego serialu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
31 stycznia 2022, 18:10
"Z zimnej strefy" (Fot. Netflix)
"Z zimnej strefy" to nowy serial Netfliksa skierowany do widzów, którzy lubią szpiegowskie produkcje, zwłaszcza te, w których po dwóch stronach barykady stają Amerykanie i Rosjanie.
"Z zimnej strefy" to nowy serial Netfliksa skierowany do widzów, którzy lubią szpiegowskie produkcje, zwłaszcza te, w których po dwóch stronach barykady stają Amerykanie i Rosjanie.
Szpiegowskie produkcje zawsze znajdą swoich fanów. Prawdopodobnie z takiego założenia wyszli twórcy "Z zimnej strefy", gdy siadali do tworzenia swojego serialu. Niestety, ktoś chyba nie uświadomił ich, że sama tematyka to dopiero początek. Jeśli za pomysłem nie idzie wykonanie, to otrzymamy gniota i nieważne, jak dobry pomysł by to nie był.
Z zimnej strefy – o czym jest serial Netfliksa?
Jenny Franklin (Margarita Levieva, "Kroniki Times Square") to typowa matka z amerykańskich przedmieść – kochająca swoją córkę, z którą przyjeżdża do Madrytu na zawody w łyżwiarstwie figurowym, żyjąca w rozpadającym się małżeństwie, za to nie narzekająca na brak pieniędzy. I jak każda serialowa matka z przedmieść musi mieć swój sekret. W jej wypadku jest on jednak wyjątkowo duży — Jenny to tak naprawdę Anja, była rosyjska agentka, która dawno temu porzuciła swój wyuczony "zawód".
Jak to jednak w tego typu historiach bywa, przeszłość dopada ją w najmniej spodziewanym momencie – Jenny zostaje zdemaskowana przez agenta CIA o uroczym imieniu Chauncey (Cillian O'Sullivan, "Czarna lista"), który werbuje ją do tajnej misji w hiszpańskiej stolicy. Od tego momentu główna bohaterka serialu będzie zmuszona do żonglowania między opieką nad córką w trakcie wyjazdu, a kopaniem tyłków kolejnych przeciwników. Jak można się domyślić, nie będzie to zadania łatwe do wykonania.
Jenny/Anja ma jeszcze jeden sekret, o którym warto wspomnieć – kobieta potrafi dosłownie wtopić się w tło jak prawdziwy kameleon oraz przemieniać się w inne osoby, które wcześniej dotknęła. Coś jak Mystique w X-Menach odjąć niebieską skórę albo "Agentka o stu twarzach" na sterydach. W jaki sposób główna bohaterka nabyła swoje moce? Tego widzowie dowiedzą się pod koniec sezonu. O ile wytrwają do tego czasu, bo "Z zimnej strefy" to serial, który zdecydowanie łatwiej będzie wam porzucić niż przy nim wytrwać.
Z zimnej strefy – Margarita Levieva pośród chaosu
Jednym z głównych problemów nowej produkcji platformy Netflix jest to, że ona sama nie do końca wie, czy powinniśmy traktować ją absolutnie poważnie, czy jednak z przymrużeniem oka. Jednak nawet jeśli wybierzemy tę drugą odpowiedź, potrzeba będzie wiele silnej woli, aby przebrnąć przez te osiem odcinków. Przyjemności będzie przy tym niewiele, za to dużo łapania się za głowę z powodu nagromadzenia absurdów i zgrzytania zębami przy fatalnie napisanych dialogach.
Tak naprawdę nie wiem, na czym skupić się w pierwszej kolejności. Sam pomysł na serial nie jest zły – choć motyw z uśpionymi agentami, którzy po latach muszą wrócić do akcji, został ograny już chyba na wszystkie możliwe sposoby, to wciąż może być atrakcyjny dla widza. Zwłaszcza jeśli podleje się go odrobiną zimnowojennego klimatu. Bo choć Jenny/Anja agentką była już w postsowieckiej Rosji, to wciąż unosi się nad nią duch Związku Radzieckiego.
I żeby ta recenzja nie była wyłącznie jednym wielkim narzekaniem, od razu dodam, że to właśnie retrospekcje z Moskwy z 1994 roku są zdecydowanie najlepszym elementem całej produkcji. Czuć klimat tamtych czasów, a na młodszą wersję Anji graną przez Stasyę Miloslavskayą patrzy się z przyjemnością – ta młoda aktorka bardzo dobrze sprawdza się w roli początkującej, ale już dobrze wyszkolonej agentki, która przeżywa swoje pierwsze moralne dylematy.
Gorzej ogląda się wątki dziejące się we współczesności. Między Levievą i O'Sullivanem nie czuć na ekranie ani odrobiny chemii, co jest o tyle uciążliwe, że występują na ekranie razem nad wyraz często. Zwykle towarzyszy im Chris (Charles Brice, "Homeland"), były haker, dziś po stronie tych dobrych. To postać, która z założenia chyba miała być takim lufcikiem, przez który do serialu wlatywałoby trochę poczucia humoru i dystansu. Niestety, jego z założenia zabawne wstawki i komentarze zwykle wypadają żenująco.
Zdecydowanie najgorzej na ekranie wypada jednak debiutująca Lydia Fleming, która gra tutaj Beccę, córkę Jenny. Ta młoda aktorka posiada dosłownie dwa wyrazy twarzy, a wątek jej postaci to prawdziwa udręka. Oczywiście, pod koniec sezonu okazuje się, że ta bohaterka jest niezbędna, aby popchnąć fabułę do przodu. Zanim jednak do tego dojdzie, przyjdzie nam męczyć się z nią przez dłuższy czas. To tylko jeden z wielu dowodów, jak nieporadni są scenarzyści tego serialu w opowiadaniu własnej historii.
Z zimnej strefy — czy warto oglądać serial?
"Z zimnej strefy" próbuje budować napięcie do samego końca, fundując widzom kolejne zwroty akcji, które – na czele z tym końcowym – stają się coraz bardziej absurdalne. Za każdym czarnym charakterem czai się jeszcze czarniejszy charakter, a ostatecznie wszystko i tak zmierza w dość przewidywalne rejony. Niestety trudno nie odnieść wrażenia, że do tego samego miejsca można byłoby dojść w znacznie szybszym tempie, a scenarzyści kolejne wątki i przeszkody na drodze głównej bohaterki stawiają tylko po to, aby droga do celu nie była zbyt krótka.
Kolejny problem to fakt, że twórcy serialu, na czele z Adamem Glassem, który w przeszłości pisał odcinki i był producentem wykonawczym m.in. "Supernatural", zwyczajnie oszukują widza. Robią to już na poziomie czołówki, sugerującej, że będziemy mieli tutaj do czynienia ze szpiegowską grą, w którą uwikłane są największe światowe mocarstwa. Co jakiś czas co prawda próbuje nam się wmówić, że gra toczy się o naprawdę dużą stawkę, ale tej przez większość czasu nie czuć, przez co trudno zaangażować się w całą historię.
Nie nazwę "Z zimnej strefy" rozczarowaniem tylko dlatego, że nie miałem wobec tej produkcji żadnych oczekiwań. Zdecydowanie jednak odradzam sięganie po tę międzynarodową produkcję, w której Hiszpanie rozmawiają ze sobą po angielsku, ale za to z mocnym hiszpańskim akcentem. Krótkie retrospekcje z Moskwy oraz nieźle zainscenizowane walki to zdecydowanie za mało, by przyciągnąć widzów przed ekrany. Nie w czasach, gdy każdego miesiąca widzowie mogą wybierać spośród kilkudziesięciu seriali.