"Księga Boby Fetta" okazała się pełna pustych słów – recenzja finału 1. sezonu serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
10 lutego 2022, 11:03
"Księga Boby Fetta" (Fot. Disney+)
Czego nie można odmówić finałowi "Księgi Boby Fetta"? Akcji, mnogości postaci, może paru drobnych wzruszeń. A czego można? Tutaj lista jest niestety znacznie dłuższa. Spoilery.
Czego nie można odmówić finałowi "Księgi Boby Fetta"? Akcji, mnogości postaci, może paru drobnych wzruszeń. A czego można? Tutaj lista jest niestety znacznie dłuższa. Spoilery.
Kiedy po raz pierwszy pisałem o kolejnej telewizyjnej produkcji ze świata "Gwiezdnych wojen", zastanawiałem się, czy Boba Fett naprawdę potrzebował własnego serialu. Mowa wszak była o postaci, która choć nie należała do pierwszoplanowych (oględnie mówiąc), wśród fanów sagi cieszyła się prawdziwym kultem i twórcy sporo ryzykowali, doszczętnie obdzierając milczącego łowcę nagród z towarzyszącej mu aury tajemnicy. Kilka tygodni później już wiem, że wątpliwości nie były bezpodstawne – "Księga Boby Fetta" okazała się bowiem serialem co najwyżej przeciętnym, a to i tak nie było w niej najgorsze.
Księga Boby Fetta – rozczarowujący finał serialu
Spin-off, który na niemal połowę sezonu kompletnie zignorował swojego tytułowego bohatera. Fabuła niemająca nic ciekawego do powiedzenia ani na temat Boby (Temuera Morrison), ani jego aktualnej pozycji, ani kogokolwiek z licznego drugiego planu. Brak emocji, ślimacze tempo i powielanie wciąż tych samych, banalnych rozwiązań scenariuszowych. Do tego fanserwis, który z ukłonu w stronę widzów zamienił się w główne narzędzie twórcze. Mam wymieniać dalej?
W gruncie rzeczy mógłbym się ograniczyć do tego, że podczas seansu finałowego "In the Name of Honor" czułem się, jakby ktoś znów posadził mnie w kinowym fotelu i kazał oglądać "Skywalker. Odrodzenie". Nie, to bynajmniej nie jest komplement. Wręcz przeciwnie, bo tak jak ostatnia (jak dotąd) część filmowej serii była niestrawnym miksem wszystkiego, co już w "Gwiezdnych wojnach" widzieliśmy, tak samo wypełniona "atrakcjami" okazała się wielka bitwa o Mos Espę. Krótko rzecz ujmując, znalazło się w niej absolutnie wszystko i wszyscy, oczywiście bez szczególnego ładu i składu za to z Bobą ujeżdżającym rancora.
Chociaż, żeby nie było, że uczepiłem się akurat biednej bestii, muszę przyznać, że ta sekwencja miała swój urok. Na tle reszty można by ją pewnie nawet uznać za jedną z bardziej udanych w odcinku, co nie zmienia faktu, że jednocześnie idealnie podsumowuje cały ten cyrk. Bo ostatni odcinek "Księgi Boby Fetta" był właśnie jak ten rancor – wpadł z impetem, narobił hałasu i zamieszania, ale na koniec została po nim głównie sterta gruzu do posprzątania.
Księga Boby Fetta czy raczej The Mandalorian 2.5?
Odgruzowywaniem zajmie się natomiast bez wątpienia "The Mandalorian", którego oglądaliśmy tutaj zresztą przez ostatnie trzy odcinki. Abstrahując jednak od pionierskiego charakteru przedsięwzięcia, które w centrum spin-offu postawiło bohatera głównego serialu, mam do twórców pretensje przede wszystkim o to, jak na tym tle wypadł Boba. A powiedzieć, że niekorzystnie, to nic nie powiedzieć.
Wystarczyło wszak, że na ekranie pojawił się Din Djarin (Pedro Pascal), a Fett zniknął nie tylko fizycznie, ale też przepadło po nim jakiekolwiek wspomnienie. Historia z Tuskenami, walka o schedę po Jabbie, konflikt z Syndykatem – wszystkie te liche fundamenty runęły w mgnieniu oka, zostawiając za sobą mgliste poczucie, że chyba rzeczywiście wcześniej były jakieś cztery odcinki, ale może tylko mi się zdawało. Co gorsza, sytuacja wcale nie uległa zmianie, gdy na powrót trafiliśmy na Tatooine. Owszem, Boba i jego problemy znów znalazły się na pierwszym planie, ale czy ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, kto tu jest najważniejszy?
Nawet sami twórcy, na czele z Jonem Favreau i reżyserującym odcinek Robertem Rodriguezem, jakby zdawali sobie z tego sprawę, bo nieszczególnie starali się skierować naszą uwagę z powrotem na tytułowego bohatera. Boba dostał rancora i pojedynek z Cadem Banem (który dla widzów nieznających animowanych "Wojen klonów" nie miał żadnego znaczenia, a dla fanów tej postaci musiał być wyjątkowo rozczarowujący), reszta natomiast trafiła się Mando i jego małemu koleżce, co było o tyle dobrym wyborem, że uratowało odcinek przed totalną mielizną. Ale jak to świadczy o całym serialu?
Księga Boby Fetta to zbędny festyn dla fanów
Tak naprawdę nawet nazwanie "Księgi Boby Fetta" pełnoprawnym serialem jest nieco na wyrost, w końcu tylko połowę sezonu zajęło w nim opowiadanie osobnej historii. Bardziej pasowałoby tu określenie w stylu przydługiego fanserwisu, którego twórcy obrali sobie za cel umieścić na ekranie jak najwięcej postaci i motywów kojarzonych z "Gwiezdnymi wojnami", mniejsza o sposób. Powiecie, że przecież "The Mandalorian" robił to samo i owszem, w pewnym stopniu będziecie mieć rację. Ale o ile tam granie na nostalgii było dobrze wkomponowanym w fabułę dodatkiem, tutaj jest upchniętym byle jak celem samym w sobie, obliczonym wyłącznie na to, by poszukiwacze easter eggów mieli zajęcie.
Przez to wszystko patrzyło się na niemal godzinny odcinek momentami z zażenowaniem, niekiedy z niedowierzaniem, a najczęściej całkiem beznamiętnie, co jak na fabułę opartą na równie prostym, co zazwyczaj skutecznym motywie obrony oblężonej twierdzy, jest sporym osiągnięciem. Twórcom udało się jakimś cudem pozbawić tę historię grama napięcia, dramatyczne momenty zamieniając w czystą groteskę (Krrsantan kilka razy padający pod naporem ciosów to przesada nawet jak na Wookieego), a tym bardziej efektownym nie pozwalając właściwie wybrzmieć. Efektem całość, która zlała się w pełną huków, błysków i krzyków papkę. Parafrazując Cada Bane'a, można tylko zapytać: jaki w tym cel?
Niestety, jakkolwiek chciałbym znaleźć sensowną odpowiedź, nic nie przychodzi mi do głowy. Pewnie, widok Mando zaskoczonego spotkaniem Baby Yody Grogu, gdy nawet z jego hełmu można odczytać towarzyszące mu emocje, był absolutnie rozczulający, podobnie jak późniejsze popisy Mocą w wykonaniu malucha. Ale przecież nie o nich ten serial! Czy ktoś o tym jeszcze w ogóle pamięta?!
Cóż, ja pamiętam, ale raczej nie potrwa to dłużej niż do jutra. Chęci oglądania dalszych losów Boby Fetta nie mam natomiast już teraz, przynajmniej nie w serialu, który udaje, że skupia na nim całą uwagę, a w rzeczywistości nie wnosi kompletnie nic. Pozostaje liczyć, że łowca nagród otrzyma jakąś szansę na rehabilitację, a kolejne "Gwiezdne wojny" przypomną sobie, że mogą sprawiać radochę na inny sposób, niż tylko odwołując się do tanich sentymentów.