"Busz w ogniu" to walka z żywiołem i pokaz siły wspólnoty — recenzja miniserialu dostępnego na Canal+
Nikodem Pankowiak
16 lutego 2022, 16:03
"Busz w ogniu" (Fot. ABC)
"Busz w ogniu" to miniserial, który w mocny sposób pokazuje, że trawiący Australię dwa lata temu ogień przyniósł więcej szkód niż tylko te widoczne na pierwszy rzut oka.
"Busz w ogniu" to miniserial, który w mocny sposób pokazuje, że trawiący Australię dwa lata temu ogień przyniósł więcej szkód niż tylko te widoczne na pierwszy rzut oka.
Pożarami, które opanowały Australię na przełomie lat 2019/2020, żył niemal cały świat. Dla większości z nas była to jednak tylko kolejna informacja, która z nami nie miała nic wspólnego, bo dotyczyła kraju oddalonego o tysiące kilometrów. "Busz w ogniu" – miniserial australijskiej stacji ABC, w Polsce pokazywany przez Canal+ – w tej surrealistycznej, dla nas wręcz abstrakcyjnej tragedii dostrzega ludzi, którzy zostali zdani na łaskę potężnego żywiołu.
Busz w ogniu – miniserial o pożarach w Australii
Gdy pod koniec 2019 w australijskim buszu zaczęły wybuchać pierwsze pożary, chyba nikt nie spodziewał się, jakie rozmiary osiągną one w następnych tygodniach. I tak też zaczyna się "Busz w ogniu" – od sielanki, która co prawda dość szybko zostaje przerwana przez ogień, ale nawet wtedy bohaterowie serialu nie zdają sobie jeszcze sprawy, że oto właśnie on będzie rządził ich życiem przez najbliższe tygodnie.
"Busz w ogniu" w każdym odcinku skupia się na innej historii, ale ich wspólnym mianownikiem przez większość czasu pozostają Tash (Eliza Scanlen, "Ostre przedmioty") i Mott (Hunter Page-Lochard, "Wentworth: więzienie dla kobiet"), dwójka wyraźnie mających się ku sobie młodych ludzi, będących ochotnikami w lokalnej straży pożarnej. To na nich skupia się pierwszy odcinek, w którym dopiero otrzymują przedsmak tego, co czeka ich później.
Zmagań z ogniem nie śledzimy jednak wyłącznie z perspektywy strażaków. Później głos zostaje oddany także zwykłym Australijczykom, których życie zostało naznaczone przez trawiący wszystko na swojej drodze ogień. Widzimy m.in., jak z jego skutkami próbuje poradzić sobie rodzina farmerów (Miranda Otto i Richard Roxburgh), którym pożar zniszczył nie tylko majątek, ale także małżeństwo. Obserwujemy małe, lokalne społeczności dotknięte przez niszczejący żywioł i obserwujemy, jak po katastrofie ludzie próbują odbudowywać swoje dawne życia, choć wiadomo, że nic nie będzie już takie samo.
Busz w ogniu pokazuje różne skutki pożarów
Swego rodzaju łącznikiem między wszystkimi historiami pokazanymi w tym serialu są właśnie Tash i Mott, choć poza pierwszym odcinkiem pełnią oni zwykle drugoplanowe role, oddając pola m.in. takim aktorom jak Anna Torv ("Fringe") czy Sam Worthington ("Manhunt: Unabomber"). Każda kolejna historia to próba innego podejścia do tematu katastrofy jaka nawiedziła Australię. "Busz w ogniu" stara się uchwycić także tego, czego zwykle nie widać na pierwszy rzut oka.
I w tym właśnie tkwi siła produkcji – dzięki temu, że stawia ona centrum zwyczajnych bohaterów i ich próby odnalezienia się w tej niecodziennej, przytłaczającej sytuacji, robi często większe wrażenie, niż gdyby chodziło w niej wyłącznie o heroiczne zmagania strażaków z szalejącym żywiołem. Scenarzyści "Buszu w ogniu" nie chcą, żebyśmy skupiali się na zniszczeniach tylko tego, co materialne i co kiedyś być może odrośnie lub zostanie odbudowane. Chcą, żebyśmy w katastrofie zobaczyli także zwykłych ludzi, których życia już nigdy nie będą takie same.
Wszystkie zaprezentowane historie trzymają w miarę równy poziom, żadna z nich nie odstaje poziomem od kolejnych. Ogień jest w nich czasami, jak np. w pierwszym odcinku, czymś na miarę głównego czarnego charakteru, którego przybycie zwiastują znaki (czasem przesadnie łopatologiczne). Wszyscy wyczekujemy jego przybycia i wiemy, że później nic już nie będzie takie samo.
Busz w ogniu — czy warto oglądać serial?
Z jednej strony "Busz w ogniu" może być rozdrapywaniem jeszcze niezabliźnionych australijskich ran, ale z drugiej to serial wlewający w serca widzów sporo nadziei. Owszem, to co widzimy na ekranie jest wielokrotnie przerażające i sprawia, że jako ludzie zaczynamy czuć się wyjątkowo mali. Jednocześnie jednak widzimy, że nawet z najtrudniejszych sytuacjach jesteśmy w stanie, jeśli tylko postawimy na jedność. Jasne, nic odkrywczego, wręcz banał, ale to banał, który w takich sytuacjach sprawdza się wyjątkowo dobrze.
Owszem, czasem "Busz w ogniu" może nieco za bardzo próbuje wycisnąć z widzów łzy, gra na emocjach i tutaj bywa tania, ale w ogólnym rozrachunku trudno czynić w tej kwestii jakieś zarzuty wobec twórców. Serial broni się na każdym poziomie i unika taniej martyrologii, o którą byłoby przecież najłatwiej. Nie jest zatem tak, że każdy z bohaterów tej produkcji to wspaniały człowiek, któremu przychodzi nagle walczyć o życie i dobytek z żywiołem. Jak wszędzie, są tu ludzie lepsi i gorsi, niektórym trudno będzie kibicować.
"Busz w ogniu" to również serial przestroga. W końcu australijskie pożary są skutkiem tego, że ludzie już dawno przestali dbać o planetę, na której żyją, biorą ją za pewnik. A ta pokazuje w ten sposób, że tak naprawdę jesteśmy zdani na jej łaskę. I dokładnie to podkreśla serial — wobec jej siły jesteśmy niczym. Tylko wspólnym wysiłkiem możemy zdziałać coś dobrego.