"True Blood" (5×12): I żywy stąd nie wyjdzie nikt
Marta Wawrzyn
28 sierpnia 2012, 22:09
To nie był dobry sezon "True Blood". Oglądałam go z trudem, przymykając oko, a czasem i oboje oczu, na totalne idiotyzmy, ziewając z nudów i obiecując, że dam już sobie z tym serialem spokój. Muszę jednak przyznać, że finał to i owo mi wynagrodził. Spoilery!
To nie był dobry sezon "True Blood". Oglądałam go z trudem, przymykając oko, a czasem i oboje oczu, na totalne idiotyzmy, ziewając z nudów i obiecując, że dam już sobie z tym serialem spokój. Muszę jednak przyznać, że finał to i owo mi wynagrodził. Spoilery!
Rok temu narzekałam na "True Blood" na łamach Serialowej co kilka odcinków, w tym roku nawet już nie chciało mi się narzekać. Wlokło się toto niemiłosiernie i z odcinka na odcinek coraz mniej było pleasure w tym guilty pleasure. Nie będę powtarzać, czemu 5. sezon był kiepski, bo Agnieszka już to trafnie wypunktowała po 8. odcinku: za dużo postaci, wątków, ifrytów i innych stworów, za mało spójnej fabuły, brak jakiejkolwiek mocnej historii. Jakoś jednak wszyscy dotrwaliśmy do finału.
A ten, o dziwo, nie zawiódł. Twórcy wreszcie, po raz pierwszy od dawna, poszli na całość. Krew lała się strumieniami, szalone, absurdalne sytuacje wreszcie śmieszyły zamiast nużyć, nie zabrakło dobrych tekstów ani momentów seksownego przerażenia, które kiedyś były znakiem firmowym serialu. I tu zaczynają się spoilery.
Bardzo, ale to bardzo ucieszył mnie w tym sezonie powrót Russella Edgingtona, tylko po to, by w końcu rozczarować. Owszem, jego romans z pastorem Newlinem był słodki, owszem, kilka momentów dawny wampirzy król miał, owszem, mogliśmy parę razy zobaczyć błysk szaleństwa w jego oczach, ale to nie było wszystko, na co tę postać stać. A tu jeszcze taki nijaki koniec! OK, fajnie, że Eric po tysiącu lat z kawałkiem dopadł mordercę swojej rodziny i przez jakieś pięć sekund poczuł się dobrze, ale czy naprawdę tak powinniśmy żegnać jedną z najciekawszych postaci w historii "True Blood"? Kilka sekund i po wszystkim? Szkoda.
Wróżkolandia, o dziwo, w tym sezonie aż tak mnie nie denerwowała, może dlatego, że wątek zabicia rodziców Sookie i Jasona miał ręce i nogi (choć zwidy Jasona już niekoniecznie mi się podobają). Po raz pierwszy od dawna zainteresowały mnie też wilkołaki – Alcide wreszcie przestał być chłopcem na posyłki, wziął sprawy w swoje ręce i stał się facetem, nie zakładając na szczęście koszulki. Może jego przygody w 6. serii wreszcie nie będą tak irytujące?
Sam Merlotte i Luna w finale też dawali radę w roli gotowych na wszystko rodziców. To właśnie dla takich scen, jak ta, w której Sam zabija "od środka" kanclerz Harris, oglądam jeszcze "True Blood". Szkoda tylko, że scenarzyści ostatnio tak rzadko dają się ponieść wodzom swojej chorej fantazji.
Podobnie z humorem – przez większość 5. sezonu naprawdę trudno było stwierdzić, że to wszystko jest nie na poważnie. A tu proszę, w "Save Yourself" znów było jak kiedyś. Totalne popapranie zmiksowane z pomerdaniem. Może nie powinnam się przyznawać, że podobał mi się tak durny tekst jak "Odeszło mi światło", jak i cała głupiutka scena porodu czworaczków Maurelli i Andy'ego. Ale co poradzę, szczerego uśmiechu się nie wyprę.
Może nie powinnam się przyznawać, że, podobnie jak większość widzów płci męskiej, zachwycona byłam sceną, w której Pam i Tara zachowują się jak na matkę i córkę dość niekonwencjonalnie. Ale co poradzę, to było bardzo sexy i sprawiło, że znów chcę patrzeć na Tarę (bo na Pam to akurat zawsze chętnie patrzę).
I oczywiście, że podobał mi się zły Bill! O ile u boku Sookie zdecydowanie wolę Erica, o tyle ten sezon u mnie zdecydowanie wygrywa Bill. Jego ewolucja (a może zawsze taki był?) od chłopaka kelnerki z Bon Temps do króla Luizjany, a następnie wampirzego boga jest jak wariacka przypowieść o naturze nie tyle wampirzej, co człowieczej. O pokusach, o władzy, o pragnieniu bycia kimś i znaczenia czegoś, a potem bycia kimś więcej i znaczenia jeszcze więcej, i jeszcze bardziej i więcej, i… A także o przerażeniu, kiedy już się uda. Stephen Moyer to aktor znakomity i świetnie udało mu się pokazać ten krótki moment po przemianie w krwawego boga, w którym Bill (Billith?) zwyczajnie boi się tego, co się stało. Ach! Co będzie dalej, skoro Wampirza Władza już właściwie nie istnieje? Komuż będzie ten bóg mówił, jak żyć, skoro pozostał w pałacu sam?
A "Save Yourself", jak Wam się podobało "Save Yourself"? Ja już myślałam, że czasy, kiedy idealnie dobierano muzykę końcową do odcinka, skończyły się w okolicach 3. sezonu, a tu taka niespodzianka. Niesamowite.
W trakcie tego sezonu bardzo chciałam znielubić, ba, może nawet porzucić "True Blood". Ale wygląda na to, że i tym razem udało im się uratować. I że za rok znów będę czekać na tego Billa krwawego i na więcej historii Sookie, i Pam z Tarą, i dzieci Andy'ego, i kolejne przejawy głupoty, a może zdrowego rozsądku Jasona ("Jeśli chcę być głupi, to będę. Takie moje prawo jako Amerykanina!"). Alan Ball pożegnał się ze swoim serialem mocnym akcentem. Oby jego następcy tego nie schrzanili.