"Stacja Jedenasta" to najlepszy serial o małych apokalipsach od czasów "Pozostawionych" — recenzja
Marta Wawrzyn
8 marca 2022, 12:44
"Stacja Jedenasta" (Fot. HBO Max)
Co wypada robić, kiedy kończy się świat? Bohaterowie serialu "Stacja Jedenasta" wyrażają swój egzystencjalny lęk poprzez sztukę, od Szekspira po komiksy, i robią to w naprawdę piękny sposób.
Co wypada robić, kiedy kończy się świat? Bohaterowie serialu "Stacja Jedenasta" wyrażają swój egzystencjalny lęk poprzez sztukę, od Szekspira po komiksy, i robią to w naprawdę piękny sposób.
Nie ma serialu, który pokazywałby ludzki wymiar apokalipsy w bardziej wyjątkowy i emocjonalny sposób niż "Pozostawieni". Produkcja Damona Lindelofa, opowiadająca o tym, w jak różny sposób różni ludzie radzą sobie z teoretycznie podobną tragedią, poruszała, zachwycała pomysłowością i pozwalała zajrzeć w głąb siebie. 10-odcinkowy miniserial "Stacja Jedenasta" od HBO Max, na podstawie książki Emily St. John Mandel, aż takim telewizyjnym arcydziełem nie jest, ale potrafi równie skutecznie uderzać w te same struny i zadziwiać swoją realizacją.
Stacja Jedenasta to apokalipsa inna niż wszystkie
Wszystko zaczyna się od śmierci. Na deskach teatru w trakcie sztuki "Król Lear" umiera aktor. A dosłownie chwilę potem zaczynają umierać wszyscy. Całe Chicago, cały świat. Jeevan (Himesh Patel, "Yesterday"), członek publiczności feralnej sztuki, zmuszony jest zaopiekować się Kirsten (Matilda Lawler, "Flora i Ulisses"), małą aktorką, która została sama na świecie w obliczu śmiercionośnej pandemii grypy, zabijającej 999 osób na tysiąc. Dwadzieścia lat później spotykamy dorosłą Kirsten (Mackenzie Davis, "Halt and Catch Fire"), która podróżuje z renesansową trupą artystów, zwaną Wędrowną Symfonią. Co się wydarzyło w międzyczasie?
Serial, stworzony przez showrunnera i scenarzystę Patricka Somerville'a ("Pozostawieni", "Maniac") oraz grupę wyśmienitych reżyserów, jak Hiro Murai ("Legion", "Barry") czy Jeremy Podeswa ("Gra o tron", "Zakazane imperium"), na przestrzeni blisko dziesięciu godzin prezentuje losy grupy powiązanych ze sobą osób, uciekając od rozwiązań łatwych i banalnych. Historia, tocząca się na przestrzeni około dwóch dekad — a z retrospekcjami to i czterech — opowiadana jest nielinearny, niekonwencjonalny sposób, skacząc po kilku osiach czasu i zapoznając nas z osobami, których łączy to, że w jakiś sposób znają Kirsten, Jeevana bądź też zmarłego na scenie sławnego aktora Arthura Leandera (Gael García Bernal, "Mozart w miejskiej dżungli"). Wiele wątków łączy również pewien komiks o tematyce sci-fi.
Stacja Jedenasta, czyli sztuka jako lek na koszmar
"Stacja Jedenasta" opowiada szereg bardzo różnych ludzkich historii, spotykających się ze sobą w zaskakujący sposób w sytuacjach dalekich od zwyczajnych, przed, w trakcie i po apokalipsie. To niewątpliwie serial, do którego trzeba trochę cierpliwości ze względu zarówno na niespieszny rytm, jak i na wymuszające oglądanie w skupieniu przeskoki czasowe. Cierpliwość jednak w tym przypadku zdecydowanie popłaca, bo mamy do czynienia z piękną historią i bardzo logicznie prowadzoną fabułą, w której im bliżej końca, tym bardziej wszystko się spina w spójną całość.
Na różnych płaszczyznach czasowych poznajemy Sarah (Lori Petty, "Orange Is the New Black") i Gila (David Cross, "Arrested Development"), założycieli Wędrownej Symfonii, których drogi się rozeszły; Mirandę (Danielle Deadwyler, "The Haves and the Have Nots") i Elizabeth (Caitlin FitzGerald, "Masters of Sex"), czyli dwie kolejne żony Arthura; jego przyjaciela Clarka (David Wilmot, "Piraci"); dziwnego brodatego proroka (Daniel Zovatto, "Dom grozy: Miasto aniołów") i szereg innych postaci.
Wędrowna Symfonia natyka się na swojej drodze na wiele potencjalnych problemów, a jednym z nich okazuje się mieszczące się w pobliżu Muzeum Cywilizacji. Trochę jak w "The Walking Dead", postapokaliptyczny świat zamieszkują różne grupki, tworzą się różne wspólnoty, które mają powody, by trzymać się razem i nie wpuszczać obcych. Opierając się na tym schemacie, znanym z co drugiej dystopijnej opowieści, "Stacja Jedenasta" tworzy jednak swój własny, wyjątkowy świat, gdzie na pierwszym planie są artyści. Apokalipsa apokalipsą, a przedstawienie musi dalej trwać — mówią nam w mniej i bardziej bezpośredni sposób bohaterowie serialu, dla których sztuka jest całym życiem i najważniejszym źródłem terapii.
Kirsten i spółka wystawiają więc Szekspira, kiedy kończy się świat, organizują hip-hopowe party w zmrożonym mieszkaniu w czasie pandemii, tworzą muzykę, piszą, rysują, szyją kostiumy na scenę i całym swoim jestestwem pokazują, że nawet jeśli nic już nam nie zostało, zawsze jest jeszcze kultura jako ostatnia deska ratunku. I tak naprawdę nieważne, czy wysoka, czy popularna — przez serial przewijają się motywy szekspirowskie, a postacie dosłownie potrafią mówić Szekspirem w zwykłych sytuacjach, ale też powraca motyw wydanego w kilku egzemplarzach komiksu science fiction, w którym ukojenia szuka nie tylko mała Kirsten.
Stacja Jedenasta — zdecydowanie warto obejrzeć
"Stacja Jedenasta" to prawdziwie poetycka opowieść o pandemii, gdzie sztuka potrafi być ważniejsza niż koniec świata. Ale to też prosta, bardzo ludzka historia o stracie, żałobie, miłości, przyjaźni, szukaniu bliskości drugiego człowieka, tworzeniu wspólnoty. Serialowa medytacja, wypakowana egzystencjalnymi rozważaniami opakowanymi w popkulturowe sreberka — ale i zmyślna układanka, sprawiająca dużo frajdy, kiedy odkrywamy, jak bohaterowie są ze sobą powiązani.
Serial może nie ma aż takiej mocy emocjonalnej, jak "Pozostawieni", ale to w dużym stopniu kwestia formatu produkcji limitowanej — na przestrzeni trzech sezonów łatwiej przywiązać się do postaci niż oglądając 10-odcinkową miniserię. Jest w nim jednak gorycz i słodycz, jest radość i łzy, morze ludzkich tragedii i wyraźna nutka optymizmu. Szekspir, historia science fiction i to skomplikowane zwyczajne życie przeplatają się ze sobą, prowadząc do pięknego, podnoszącego na duchu finału.
Na osobny pean zasługuje realizacja, bo "Stacja Jedenasta", tematycznie przypominając "Pozostawionych", zdecydowanie ma własny styl wizualny, w którym jest wszystko, od korporacyjnego chłodu, przez baśń i sci-fi, aż po nutkę filmu indie. Niektóre sceny, pokazujące rozproszone społeczności, żyjące według własnych zasad, przywoływały mi na myśl "Nomadland" — bardziej nawet niż "The Walking Dead", bo skala okrucieństwa wobec obcych zdecydowanie jest w tym świecie mniejsza — ale równie dobrze możecie mieć skojarzenia z wieloma innymi tytułami.
Serial Patricka Somerville'a łączy gatunki w postmodernistycznym stylu, pozostając prościutką, liryczną, kontemplacyjną opowieścią o życiu, śmierci i wszystkim pośrodku. To zdecydowanie jedna z najciekawszych rzeczy, jakie znajdziecie nie tylko na HBO Max, ale i ogólnie na platformach streamingowych.