"Nasza bandera znaczy śmierć" to mnóstwo frajdy w znakomitym towarzystwie — recenzja serialu HBO Max
Marta Wawrzyn
8 marca 2022, 17:29
"Nasza bandera znaczy śmierć" (Fot. HBO Max)
"Nasza bandera znaczy śmierć" to kostiumowa farsa w pirackim klimacie, która wypada bardzo nierówno — ale wiele nadrabia faktem, że ma komediowe znakomitości w obsadzie.
"Nasza bandera znaczy śmierć" to kostiumowa farsa w pirackim klimacie, która wypada bardzo nierówno — ale wiele nadrabia faktem, że ma komediowe znakomitości w obsadzie.
HBO Max wreszcie zawitał do Polski i wśród kilkunastu bardzo różnorodnych — ale prawie zawsze wartych uwagi z tego czy innego powodu — nowych tytułów zaprezentował piracką komedię "Nasza bandera znaczy śmierć". Pod tym cudownie nadętym tytułem skrywa się wiele pysznych drobiazgów, jednak po obejrzeniu przedpremierowo pięciu półgodzinnych odcinków (cały sezon ma składać się z dziesięciu) mam wrażenie, że serial wciąż jeszcze czeka na rozwinięcie żagli.
Nasza bandera znaczy śmierć i pirat dżentelmen
Jak wiele seriali ostatnimi czasy — poważnych i niepoważnych — "Nasza bandera znaczy śmierć" opiera się na historii, w którą trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie wydarzyła się naprawdę. Głównym bohaterem jest Stede Bonnet (Rhys Darby, "Flight of the Conchords"), angielski arystokrata porzucający na początku XVIII wieku swoje wygodne, ale monotonne życie dla kariery pirata. Żonie (Claudia O'Doherty, "Love") i dzieciom zostawia (prawie) cały majątek i lakoniczny liścik, a sam rusza na spotkanie przygody. I zapisuje się w historii jako "pirat dżentelmen" — albo jak wolicie, najgorszy pirat w dziejach. Czy też pirat idiota. Jest kilka możliwości.
O Bonnecie, z którego kpią m.in. gry Assassins' Creed, wiemy na pewno, że był bogatym człowiekiem i postanowił spełnić swoje marzenie, możliwe że jeszcze z dzieciństwa. Oprócz tego krążą najróżniejsze teorie, np. że uciekł w morze, bo był homoseksualistą, chciał rozwodu, przechodził kryzys wieku średniego itp., itd. O tym ostatnim wspominał w rozmowie z Entertainment Weekly showrunner serialu David Jenkins ("Cudzoziemianie") — i rzeczywiście ta historia w jego wersji jest w dużym stopniu właśnie opowieścią o jakimś rodzaju egzystencjalnego kryzysu.
To, co w serialu wyda wam się najbardziej kuriozalne, jak na przykład świetnie wyposażona biblioteka na statku, który Bonnet zbudował za swoje własne pieniądze i nazwał jakże oryginalnie Zemstą, to, tak się składa, prawdziwa część tej historii. Jenkins nie wymyślił też spotkania z Czarnobrodym (Taika Waititi, "Jojo Rabbit") i wielu innych elementów, wyglądających na pierwszy rzut oka na kompletnie idiotyczne. To rzeczywiście fascynująca, wypakowana absurdami, mająca wiele różnych barw i zwrotów akcji historia. I niestety bardzo nierówny serial.
Nasza bandera znaczy śmierć to świetna obsada
Zanim jednak dojdziemy do tego, co produkcji HBO Max nie działa, poświęćmy chwilę na wymienienie nazwisk, zaangażowanych w projekt, bo te rzeczywiście robią wrażenie. Rhys Darby jest przecudownym Bonnetem, z dziecięcą naiwnością wskakującym w nową przygodę i dowodzącym swoją załogą z niesłabnącym poczuciem obowiązku, przywołującym na myśl spotkania zespołu Flight of the Conchords — tu bez sprawdzania obecności, ale za to z czytaniem "Pinokia" na dobranoc. Już samo to, co wyprawia tutaj ten znakomity, a jednak rzadko dostający szansę zabłyśnięcia na pierwszym planie aktor, wystarczy, żeby włączyć serial "Nasza bandera znaczy śmierć" i nie żałować ani przez chwilę.
Od 4. odcinka Darby gra w duecie z Waititim (który jest też reżyserem pilota serialu), bo do akcji wkracza Czarnobrody, przeżywający swój własny kryzys. I jest to przepyszny show i pierwszorzędny pojedynek dwóch aktorów, po których widać, że świetnie się znają. Błyskotliwe teksty padają jeden po drugim, a serial wreszcie łapie rytm, którego mu brakowało w pierwszych trzech odcinkach. A potem znów go gubi.
Co jest naprawdę frustrujące, biorąc pod uwagę paradę aktorskich znakomitości na ekranie. W mniejszych rolach pojawiają się tutaj Kristian Nairn ("Gra o tron"), Rory Kinnear ("Penny Dreadful"), Nat Faxon ("Rozczarowani"), Con O'Neill ("Happy Valley"), Samson Kayo ("Truth Seeker"), Vico Ortiz ("Everything's Gonna Be Okay"), Leslie Jones ("Saturday Night Live"), Fred Armisen ("Saturday Night Live"), Kristen Schaal ("Flight of the Conchords") czy Nick Kroll ("Big Mouth") — i bardzo rzadko ktokolwiek z nich dostaje coś rzeczywiście interesującego do zagrania.
Nasza bandera znaczy śmierć — czy warto oglądać?
"Nasza bandera znaczy śmierć" jest trochę jak "Saturday Night Live" — program ze skeczami, tyle że w pirackim wydaniu. Jedna scenka się udaje, o innej szybko chce się zapomnieć, a przez ekran wciąż przewijają się znane twarze, którym główna załoga często tylko asystuje. Zdarzają się w tej niekończącej się farsie momenty cudowne, jak wspomniane czytanie "Pinokia" na dobranoc, praktycznie każda interakcja Bonneta z Czarnobrodym czy prezentacja garderoby pirata dżentelmena, równie imponującej co jego biblioteka. A że aktorzy potrafią odgrywać największe bzdury z niewzruszoną miną, to oglądanie tego potrafi sprawić wiele frajdy.
"Nasza bandera znaczy śmierć" to prawdziwy popis mistrzów deadpana, interesujące spojrzenie na męskość i jej kryzys oraz kostiumowa komedia, której bardzo daleko do typowej. Chciałoby się, żeby towarzyszył temu wszystkiemu lepszy scenariusz, bo nawet jeśli poszczególne sceny potrafią rozbroić widza jako czyste komediowe złoto, to postacie są tak karykaturalne, a fabuła tak banalnie prościutka, że całość niekoniecznie działa jako angażująca historia. A szkoda, bo dorosły facet, któremu dziecięce zabawy w piratów pomieszały się z rzeczywistością, miał potencjał, by stać się dla telewizji tym, czym Jack Sparrow stał się dla kina.
Serial mimo wszystko jest wart uwagi, choćby ze względu na wyśmienicie przerysowane role Darby'ego i Waititiego oraz niezłe one-linery. Ale nie spodziewajcie się, że będziecie o nim pamiętać za miesiąc czy dwa.