"Minx" to feministyczna rewolucja i rewelacja w jednym – recenzja pierwszych odcinków serialu HBO Max
Mateusz Piesowicz
22 marca 2022, 16:02
"Minx" (Fot. HBO Max)
Czy można zmienić świat za pomocą magazynu porno? Oczywiście, że tak, ale "Minx" robi to inaczej, niż się spodziewacie. A że jest również urocze i niegrzeczne, to mamy prawdziwy hit.
Czy można zmienić świat za pomocą magazynu porno? Oczywiście, że tak, ale "Minx" robi to inaczej, niż się spodziewacie. A że jest również urocze i niegrzeczne, to mamy prawdziwy hit.
Feminizm, upadek patriarchatu, nadzy faceci. Nie, to wcale nie jest zagadka w stylu "znajdź niepasujący element" – to niektóre z istotnych fabularnych elementów nowego serialu oryginalnego HBO Max. Wbrew pozorom, mające ze sobą bardzo dużo wspólnego. Absurd? "Minx" udowadnia, że absolutnie nie i może być skuteczniejszy w swojej misji od niejednej znacznie poważniejszej historii.
Minx, czyli feminizm i pornografia w jednym serialu
A co to właściwie za misja? Wszystko mówi już otwierająca premierowy odcinek, brutalnie przerwana fantazja, w której wyśniona nagroda Pulitzera przegrywa z obleśną rzeczywistością – dokładnie tak samo, jak Joyce (Ophelia Lovibond, "Elementary"), młoda, aż za bardzo ambitna feministka, której życiowym marzeniem jest stworzenie własnego magazynu dla kobiet. Jak możecie się domyślić, chodzi o bardziej wywrotowy tytuł od tych dominujących na rynku i co jeszcze łatwiejsze do odgadnięcia, rok 1971 niekoniecznie jest na niego gotowy.
Wszystko oczywiście dlatego, że nawet amerykańskie społeczeństwo obeznane już z rewolucją seksualną i będące świadkiem zachodzących zmian obyczajowych, niekoniecznie chce je przyjmować w postaci magazynu, który już z okładki wrzeszczy na swoich czytelników. Nie, tu potrzeba jakiegoś skutecznego wabika, czy jakby to ujął Doug Lanetti (Jake Johnson, "New Girl"), masła orzechowego, którym przykryje się mniej smakowite lekarstwo. A że wspomniany Doug jest wydawcą wielu odnoszących sukcesy tytułów, żeby wymienić tylko "Naughty Knockers", "Secretary Secrets" czy "Milky Moms", to już tylko krok dzieli nas do wymienionych na wstępie nagich facetów, w których obrotny przedsiębiorca z pornobizensu dostrzega szansę na nowy zarobek.
Zdaję sobie sprawę, że teraz "Minx" może wydawać wam się jeszcze bardziej absurdalne, ale wierzcie mi, że sprawy kształtują się w ten sposób tylko do momentu, gdy specyficzna historia przybiera realne kształty na ekranie. Serial autorstwa Ellen Rapoport ("Desperados") bowiem nie tylko czerpie w jakimś stopniu inspirację z rzeczywistości (którą może być zarówno "Ms." Glorii Steinem, jak i magazyn "Viva", wydawany w latach 70. przez Boba Guccionego, twórcę "Penthouse'a"), ale przede wszystkim potrafi nadać ekranowym wydarzeniom znaczenia wychodzącego i poza komedię, i pornografię.
Minx to całe morze penisów, ale na tym nie koniec
Tej drugiej natomiast ani się nie da, ani nikt nie chce tutaj unikać, oczywiście zwłaszcza w męskim wydaniu, co może stanowić swego rodzaju szok kulturowy dla oglądających. Bo nawet biorąc pod uwagę, że telewizja powoli robi w tej kwestii postępy, to "Minx" zdecydowanie nie zadowala się narzuconym przez nią żółwim tempem, szybko atakując widzów i Joyce całą gamą penisów. Ale żeby nie było, że to paskudne HBO to tylko nagość i nic więcej, tutaj wraz z nią padają poważne pytania. Na przykład o to, czy erekcje są zgodne z filozofią nowo powstałego pisma.
Na to odpowiedzieć jeszcze nie umiem, wiem za to, że serial ma ambicje większe od pobicia rekordu w liczbie pokazanych przyrodzeń na małym ekranie i od razu zaczyna je spełniać. Dwa pierwsze odcinki bardzo zgrabnie wprowadzają nas tutejszy świat, nie potrzebując praktycznie żadnej introdukcji, żebyśmy odnaleźli się w przyjętej konwencji i zaprzyjaźnili z postaciami. Tak, nawet takimi, jak Doug, który wszędzie indziej byłby odpychającym typem, a tu za sprawą świetnie napisanego scenariusza doprawionego urokiem Jake'a Johnsona staje się równorzędnym partnerem dla wspaniałej Ophelii Lovibond i jej Joyce.
Ona sama nie tylko nie pozwala nikomu, łącznie z widzami, zapomnieć, co kryje się pod masłem orzechowym, ale też konfrontuje swoje stanowcze poglądy z tzw. prawdziwym światem. "Minx" wkracza tu na ryzykowny grunt, bo czasem wydaje się, że bardzo cienka granica oddziela zdrowe przystosowanie poglądów bohaterki do rzeczywistości, od tępego uświadamiania jej, że powinna "wyluzować". Jak na razie twórczyni potrafi jednak z każdej takiej sytuacji wyjść obronną ręką, pozwalając przy tym rozwijać się Joyce. Bo ta na naszych oczach przekształca własny idealizm w coś mniej podręcznikowego, jednocześnie nie tracąc (a przynajmniej nie na długo) entuzjazmu w realizacji przyświecającego jej celu. A co za tym wszystkim idzie – jest i zabawnie, i niegłupio.
Minx emanuje energią i wielką pewnością siebie
Można, a nawet należy postawić sobie w tym miejscu pytanie, czy tego rodzaju kompromis nie jest tylko zawoalowanym wywieszeniem białej flagi? Czy feministyczne treści o nierówności płac, antykoncepcji i zmianie dynamiki w relacjach pomiędzy płciami nie są ośmieszane, gdy towarzyszy im zdjęcie seksownego budowlańca w ubraniu roboczym, które nie spełnia żadnych norm BHP? Czy nie umniejsza ich umieszczenie obok reklamy wibratora? Czy uprawnione jest w ogóle twierdzenie, że za tą całą nagością kryje się jakiekolwiek przesłanie?
"Minx" nie ucieka od tej kwestii, a wręcz celowo raz po raz wypycha ją na pierwszy plan, wiedząc, że to w niej leży prawdziwa siła tej historii, nie w jej komediowych aspektach, nieważne jak dobre by one były. To ciągłe kotłowanie się wątpliwości w Joyce i kontrastowanie jej przekonań z podejściem Douga napędza fabułę, której ani trochę nie przeszkadza fakt, że problemy są tu rozwiązywane szybko i raczej bezboleśnie, a konflikty gasną, zanim zdążą na dobre wybrzmieć. W tym przypadku to nie oznaka scenariuszowej płytkości, lecz zdecydowania i wigoru, z jakimi "Minx" bierze się za najczęściej trudne tematy.
Tak, serial jest przy tym śmieszny, nawet bardzo, ale nie wywołuje głupiego rechotu czy chichotów z zażenowania. Raczej daje okazję do spojrzenia na "wstydliwe" rzeczy ze zdecydowanie za rzadko obecnej czy to w telewizji, czy w rzeczywistości zupełnie normalnej perspektywy. Takiej, w której aktorka porno Bambi (Jessica Lowe, "Prawi Gemstonowie") nie daje się zaszufladkować według swojej profesji, stateczna siostra głównej bohaterki Shelly (Lennon Parham, "Veep") obala bzdurny mit żony z przedmieść, a gorący strażak z Malibu Shane (Taylor Zakhar Perez, "The Kissing Booth") wywołuje dokładnie taką reakcję, jaką powinien.
Wszyscy oni i praktycznie każda z postaci, które pojawiły się dotąd na ekranie, są obdarzeni łatwymi do rozszyfrowania cechami, a zarazem skonstruowani według prostych założeń. Funkcjonowanie w dużej mierze na zasadzie obalania fałszywych schematów mogłoby pozbawić bohaterów i cały serial osobowości, a jednak w przypadku "Minx" do niczego podobnego nie dochodzi.
W żaden sposób nie daje się też odczuć pouczania widowni, wywyższania ponad często stosowane klisze czy prób nadawania lekkiemu tonowi historii w stu procentach poważnego zabarwienia. Produkcja HBO Max jest fantazją i tego nie ukrywa, ale nie da się nie dostrzec, że to fantazja oferująca coś ponad wartości czysto estetyczne. "Cosmopolitan" i Burt Reynolds już wieki temu udowodnili, że tak można.