Sukces w serialu? Koniec kariery!
Mateusz Madejski
7 września 2012, 19:50
Wydawać by się mogło, że dobra rola w serialu, który odnosi sukces, to dla aktora jak wygrany los na loterii. Nic bardziej mylnego. Udana rola w serialu to zazwyczaj koniec kariery.
Wydawać by się mogło, że dobra rola w serialu, który odnosi sukces, to dla aktora jak wygrany los na loterii. Nic bardziej mylnego. Udana rola w serialu to zazwyczaj koniec kariery.
W latach 90. "Z Archiwum X" było absolutnie kultowym serialem. Wszyscy zachwycali się rolami Davida Duchovnego i Gillian Anderson. Nieco później status kultowego serialu zdobyła "Rodzina Soprano", a odtwórca głównej roli, James Gandolfini, był na ustach wszystkich. Kilka lat później pojawił się "Prison Break" z Wentworthem Millerem.
Co łączy wszystkich tych aktorów? Po spektakularnych sukcesach seriali, ich kariery się dramatycznie załamały. Fakt, Duchovny powrócił na szczyt, ale dopiero po wielu latach ciszy. Ostatnimi aktorami którzy z głównych ról w serialach "awansowali" do showbusinessowego topu byli chyba Jennifer Aniston i George Clooney. No, może jeszcze Sarah Michelle Gellar. Ale to tylko wyjątki. Z gwiazdami seriali jest trochę jak z muzykami jednego sezonu. Przez kilka miesięcy mówią o nich wszyscy, a potem idą w zapomnienie.
Ledwie skończyły się "Desperatki", a już zapominamy o Evie Longorii. Wygląda na to, że w zapomnienie odchodzi odtwórca roli dr. House'a. A Hugh Laurie był do niedawna najlepiej zarabiającym aktorem serialowym. O jego nowych projektach jakoś cicho. A Michael C. Hall, lepiej znany jako Dexter? Nawet tak kultowy serial, jak "Seks w wielkim mieście" właściwie nie zostawił po sobie gwiazd, bo w końcu Sarah Jessica Parker była bardzo znana na długo przed nim. A po "Seksie" Parker zresztą też nie pojawiła się w żadnej produkcji, którą warto by było zapamiętać.
Pewnie aktorów z dzisiejszych seriali też szybko zapomnimy. A szkoda będzie Kat Dennings ("2 Broke Girls"), Sofii Vergary ("Modern Family") czy Gabriela Machta (Harvey Specter ze "Suits").
Pozostaje się zastanowić: dlaczego właściwie tak się dzieje? Dlaczego celebryci i aktorzy filmowi żyją długo i szczęśliwie, a serialowi schodzą ze sceny wraz ze swoimi produkcjami. Mamy trzy teorie.
1. Seriale stygmatyzują. Brad Pitt grał już policjanta, nieudacznika, komandosa czy przestępcę-elegancika. Ale zawsze pozostawał dla nas Bradem. A taki Laurie na przykład jest dla nas House'em. Wyobrażacie sobie go jako pierwszoplanową postać w jakimś hollywoodzkim hicie? No właśnie. To tak jak z filmami o Bondzie. Chyba wszyscy aktorzy, którzy się wcielili w tą rolę, mówili, że była ona dla nich nieszczęściem. Bo Bond zawsze będzie Bondem, nie zaakceptujemy go tak naprawdę już jako nikogo innego. Filmem fabularnym żyjemy zazwyczaj krótko. Obejrzymy, jak aktor nam się spodoba, to będziemy chcieli go oglądać w innych produkcjach. A serialem żyjemy zazwyczaj kilka sezonów. I przyzwyczajamy się. Po ośmiu sezonach nie będziemy chcieli oglądać House'a w innej roli. No, a poza tym po ośmiu sezonach twarz nam się już tak opatrzyła, że nie chcemy go oglądać w ogóle!
2. Naiwni aktorzy. Może i to uproszczenie, ale filmową stolicą świata jest Los Angeles. Tam zjeżdżają niemal wszyscy, którzy chcą zrobić wielką karierę w świecie filmu. Jest też mnóstwo menadżerów, pewnie na jednego aktora przypada kilkuset takich speców. Telewizja swojej stolicy w zasadzie nie ma, a aktorzy serialowi są mniejszym kąskiem dla wszelkiej maści agentów. Co z tego wynika? Nie ma nikogo, kto mógłby pokierować ich karierą. Dla nich duża rola w serialu wydaje się losem na loterii, a nie pocałunkiem śmierci. Taki aktor jest naiwnym, łakomym kąskiem dla producentów-wyjadaczy. Zdarzają się oczywiście przemyślane kariery aktorów telewizyjnych. Chociażby Sasha Baron Cohen, znany lepiej jako Ali G, Borat czy Generał Admirał Aladeen. Zaczynał od programu w brytyjskiej telewizji, wcielał się w różne role, zaczął nagrywać filmy pełnometrażowe i tak się to rozkręciło. Widać tu rękę solidnego agenta, który odpowiednio wybierał mu rolę i nie pozwalał się zaszufladkować. Ale nie każdy ma tyle szczęścia…
3. Oszczędności na aktorach. Wbrew pozorom amerykański rynek telewizyjny nie różni się specjalnie od polskiego rynku pracy. I tam, i u nas robi się wiele, by móc jak najbardziej oszczędzić na pracowniku. Jak to jest w Stanach? Kiedy telewizja robi pilota, nie chce za dużo w niego inwestować, bo zwykle i tak pilot przepada. Dlatego w nowych serialach zatrudniani są mniej znani aktorzy – można im płacić grosze, czasem nawet przez kilka sezonów. Tych najbardziej znanych się nie bierze, bo za dużo kosztują. Zatem… niedrogi aktor, który osiąga sukces, staje się raptem drogi. A telewizje nie chcą dużo płacić. Taki aktor ląduje na marginesie, łapie mniejsze role, ewentualnie występuje w reklamach. Po pewnym czasie albo idzie w kompletne zapomnienie, albo… przestaje być drogi. I można go znów wziąć do dużej produkcji. Najlepszy przykład to chyba wspomniany już David Duchovny. I tak kółko się zamyka. Na pewno aktorzy serialowi są lepiej traktowani niż polscy "stażyści", ale jednak ciężko mówić tu o spełnieniu "amerykańskiego snu".
To tylko nasze trzy teorie. Ale może macie inne? Zapraszamy do dyskusji w komentarzach!