"Moon Knight", czyli egipskie zaburzenie tożsamości – recenzja premiery serialu Marvela i Disney+
Mateusz Piesowicz
31 marca 2022, 10:33
"Moon Knight" (Fot. Marvel/Disney+)
Bardziej niż kolejnym superbohaterem jest na razie tytułowa postać "Moon Knight" sporą niewiadomą. Podobnie jak sam serial, choć Oscar Isaac dwoi się i troi, żebyśmy go zapamiętali.
Bardziej niż kolejnym superbohaterem jest na razie tytułowa postać "Moon Knight" sporą niewiadomą. Podobnie jak sam serial, choć Oscar Isaac dwoi się i troi, żebyśmy go zapamiętali.
Wcielenie egipskiego bóstwa wymierzające brutalną sprawiedliwość tym, którzy na nią zasłużyli. Cierpiący na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości najemnik o zabójczych umiejętnościach. No i pracownik muzealnego sklepu z pamiątkami, którego główne problemy to lunatykowanie i relacje międzyludzkie. Z takiej mieszanki ma powstać "Moon Knight" – według zapowiedzi aspirujący co najmniej do miana marvelowskiej odpowiedzi na Batmana najnowszy przedstawiciel MCU. Celują twórcy wysoko, ale co z precyzją?
Moon Knight – nowy serial Marvela od Disney+
Na jej temat póki co zbyt dużo powiedzieć nie możemy, a to dlatego, że w premierowym odcinku kolejnego serialu Marvela jego twórcy – scenarzysta Jeremy Slater ("The Umbrella Academy") i reżyser Mohamed Diab – obrali dość oczywistą strategię. Szybkie tempo, jeden zwrot akcji za drugim, trochę humoru i voilà, marvelowskie danie instant gotowe. Rozwiązanie to wielokrotnie wypróbowane i jak się okazuje całkiem bezpieczne, mimo zauważalnego poluzowania więzi z resztą superbohaterskiego świata.
Temu nie da się zaprzeczyć, przede wszystkim dlatego, że "Moon Knight", choć to już szósty serial należący do MCU, jest tak naprawdę pierwszą w stu procentach oryginalną historią. Nie kontynuacją filmowej, jej alternatywną wersją czy wprowadzeniem do następnego rozdziału, ale zupełnie oddzielną opowieścią z nowymi bohaterami i brakiem odwołań do wcześniejszych produkcji. Ale tego rodzaju samodzielność to tylko jedna strona medalu. Drugą stanowi fabuła, łącząca znajome, fantastyczne rejony z niemal dziewiczym dla Marvela lądem, czyli problemami psychicznymi.
O nich trzeba bowiem otwarcie mówić w przypadku głównego bohatera, którym na początku serialu jest niejaki Steven Grant (Oscar Isaac, "Sceny z życia małżeńskiego"), mający większe ambicje od wciskania turystom tandetnych pamiątek pracownik londyńskiej National Gallery. Do tego przydałaby się jednak nie tylko fascynacja starożytnym Egiptem, ale i trochę bardziej praktycznych umiejętności typu pewność siebie czy asertywność, których Stevenowi wyraźnie brakuje. No ale to nie robi przecież z niego chorego psychicznie. Za to posiadanie drugiej osobowości, o której nie ma się bladego pojęcia, już tak.
Czy Moon Knight to będzie nowe, mroczne MCU?
Co dokładnie dzieje się z bohaterem, gdy "lunatykuje", czemu przydarzają mu się dziury w pamięci i czyj głos słyszy w głowie, dowiadujemy się wraz ze Stevenem, dzięki czemu "Moon Knight" już na początku unika kilku pułapek. Choćby tej ze standardowym wprowadzeniem nowej postaci i obowiązkową genezą, którą znamy aż za dobrze z wielu innych produkcji o superbohaterach. Tutaj, choć oczywiście można rozpoznać pewne podobne motywy, schemat się nie powtarza. Błądzimy zatem po omacku niemal tak samo jak nasz bohater, tym bardziej że twórcy również nam ograniczyli percepcję, stosując montażowe cięcia, gdy do gry wkracza druga osobowość Stevena.
Chwyt to w sumie prosty, ale jak najbardziej skuteczny, szczególnie w połączeniu z dobrze zrealizowanymi scenami akcji. Całe premierowe "The Goldfish Problem" jest więc w gruncie rzeczy oparte na banalnej konstrukcji – dzieje się coś tajemniczego, bohater jest zaskoczony, następuje akcja. I tak przez ponad 40 minut, które dzięki bardzo sprawnej realizacji upływają w mgnieniu oka. Nudzić się zatem nie można, ale gdzie w tym nowe, mroczniejsze i poważniejsze oblicze uniwersum Marvela?
Cóż, to całkiem dobre pytanie, na które również chciałbym poznać odpowiedź, bo na ten moment mogę tylko zgadywać. Z takiej zgadywanki wychodzi mi jednak, że szumne zapowiedzi są nie tyle fałszywe, co zwyczajnie opierają się na różnym podejściu do sprawy. Widzowie mogli więc przed premierą oczekiwać, że za sprawą "Moon Knight" dostaną coś w rodzaju zgodnego z marvelowskim kanonem netfliksowego "Daredevila", ale zdrowy rozsądek podpowiada, że to raczej myślenie życzeniowe. W końcu nie po to z ogromnym sukcesem zbudowano tak gigantyczny projekt, żeby nagle ni stąd, ni zowąd zmieniać w nim pryncypia. Czyli co, zostaliśmy zrobieni w balona? Niekoniecznie, bo "mrok" nadal jest tu na wyciągnięcie ręki, a właściwie rąk Oscara Isaaca.
Moon Knight opiera się na barkach Oscara Isaaca
Jak utalentowany to aktor, na pewno nie trzeba nikomu przypominać, więc już sam fakt, że przyjął akurat tę rolę w MCU, w akurat tym serialu, może o czymś świadczyć. Nie, nie o tym, że będzie on zadziwiająco brutalny, ponury i depresyjny – to po prostu nie ta bajka. Nawet w niej, zwłaszcza w telewizyjnym wydaniu, może jednak być dużo miejsca dla dobrze napisanych, wymagających aktorsko postaci, a już pierwszy odcinek "Moon Knight" pokazał, że jego główny bohater zdecydowanie ma ku temu potencjał.
Nie chodzi mi oczywiście przy tym o potencjał komediowy, choć muszę przyznać, że łatwość z jaką Isaac oddał ofermowatość Stevena, jest naprawdę imponująca. Prawdziwych fajerwerków w jego wykonaniu spodziewam się jednak w kolejnych odcinkach, czyli wtedy, gdy nieco więcej światła zostanie rzucone na drugą osobowość bohatera – najemnika Marka Spectora, który już po krótkim zapoznaniu wydaje się dokładnym przeciwieństwem Granta.
Nie mogąc się więc doczekać chemii w duecie Isaac/Isaac, liczę jednocześnie, że na dynamicznej relacji się nie skończy, a wraz z nią otrzymamy portret psychologiczny z prawdziwego zdarzenia. Taki nie tylko zaznaczający prawdziwe problemy bohatera, ale stawiający je na pierwszym miejscu i nadający im realnych kształtów. To w połączeniu z nieograniczonymi możliwościami marvelowskiego świata otwiera przed twórcami szansę na stworzenie czegoś wyjątkowego nie tylko w aspekcie serialowego widowiska.
Moon Knight – nowa jakość czy zwykły Marvel?
Powiem nawet więcej – już teraz jestem mocno przekonany, że to ostatnie nie będzie się szczególnie wyróżniać na tle wszystkiego, co do tej pory zaserwował nam Marvel w telewizji. Mamy tu wszak dużo standardowych elementów, od wplątania w intrygę boskich istot (dla odmiany egipskich zamiast nordyckich), po czarny charakter z enigmatycznie podanym wyższym celem. Ekscytujące? Średnio.
Jakkolwiek bym się starał, nawet uwzględniając, że głosem boga Księżyca Khonshu przemawia F. Murray Abraham ("Mythic Quest"), a za głównego przeciwnika robi sam Ethan Hawke ("Ptak dobrego Boga"), to i tak znacznie bardziej ekscytuje mnie, co będzie się działo w głowie głównego bohatera. A dodając do tego wizualny styl, który już w premierowym odcinku udanie łamał lżejszą konwencję, kierując serial w stronę horroru, to oczekiwania mam spore. Czy na nowe otwarcie dla całego MCU? Nie, bez przesady. Ale na to, żeby zabandażowany superbohater wyróżniał się na tle reszty towarzystwa nie tylko świetnym wyglądem, to już zdecydowanie tak.