"Ryk" to feministyczna antologia, która wbrew tytułowi nie brzmi głośno – recenzja serialu twórczyń "GLOW"
Kamila Czaja
17 kwietnia 2022, 09:00
"Ryk" (Fot. Apple TV+)
Feministyczna antologia od twórczyń "GLOW", z aktorkami takimi jak Kidman, Brie czy Gilpin, powinna być rewelacją co najmniej roku. Niestety "Ryk" nie będzie pewnie nawet rewelacją tygodnia.
Feministyczna antologia od twórczyń "GLOW", z aktorkami takimi jak Kidman, Brie czy Gilpin, powinna być rewelacją co najmniej roku. Niestety "Ryk" nie będzie pewnie nawet rewelacją tygodnia.
Za sterami Liz Flahive i Carly Mensch, czyli twórczynie "GLOW", którego kasacji nadal nie wybaczyliśmy Netfliksowi. Gwiazdorska obsada, którą można by obdzielić kilka seriali. Obietnica feministycznej antologii, podsycona przez zwiastun sugerujący, że dostaniemy osiem odcinków pełnych mocnych, nieoczywistych, eksperymentalnych historii o kobietach i ich symbolicznie przedstawionych zmaganiach ze światem, głównie tym patriarchalnym.
Antologia Apple TV+ teoretycznie jest tym, co zapowiedziano. "Ryk" ("Roar") powstał na podstawie wybranych opowiadań z książki Cecelii Ahern, wydanej w Polsce jako "Głos", i realizuje sygnalizowane w tytule wezwanie zaczerpnięte ze stanowiącego też motto książki słynnego wersu piosenki Helen Reddy i Raya Burtona: "I am woman, hear me roar". Irlandzka pisarka zaproponowała trzydzieści feministycznych historii, w serialu powtarza się z tego zbioru sześć tytułów, a dwa odcinki (szósty i ósmy) nie mają odpowiedników w książce.
Ryk – ta feministyczna antologia miała być lepsza
Informacja, że "Ryk" nawiązuje do tekstów Ahern, nie była dla mnie zachętą, autorka to bowiem twórczyni popularnej literatury kobiecej, za którą nie przepadam ("P.S. Kocham cię", "Love, Rosie"). Ma jednak też telewizyjne dokonania (współtworzyła "Kim jest Samantha?"), poza tym zakładałam, że nawet dość banalne, chociaż czasem oparte na ciekawym pomyśle opowiadania mogą w rękach Flahive i Mensch zamienić się w złoto.
Nawet powierzchowne porównanie pierwowzoru z ekranową antologią zmusza mnie do przyznania, że chociaż Ahern jest wśród producentów "Ryku", to za moje narzekania nie mogę winić jej książki. Twórczynie serialu wzięły z niej tylko pewne pomysły, koncepty zawarte już w tytułach, z reguły dopisując inne, konkretniejsze, bardziej zróżnicowane bohaterki i zmienione, poza głównym pomysłem, fabuły. Fakt, że efekt nie zachwyca, wynika więc nie ze źródłowego materiału (który dałby pewnie też nie najlepszy, ale odmienny serial), a z innych względów.
Żałuję, bo sama idea, żeby za pomocą surrealistycznych zwrotów akcji opowiedzieć o seksizmie, rasizmie, stłumionych żeńskich pragnieniach etc., była naprawdę ciekawa, a od ekipy, która dała nam poruszające kobiece opowieści pod pozorem serialu o wrestlingu, powinniśmy dostać produkcję, o której będzie się mówić długo. Tymczasem po świeżym seansie ośmiu historii większości z nich już prawie nie pamiętam, a jeśli – to głównie przez znane twarze na ekranie, nie dzięki scenariuszowi.
Ryk to gwiazdy w niedorównujących im historiach
"Kobieta, która zniknęła", to pisarka (Issa Rae, "Niepewne"). Jej książka ma szansę na ekranizację. Ciekawy pomysł na to, że wobec męskiej białej dominacji czarna kobieta i jej dzieło mogą dosłownie zniknąć, rozmywa się tu w dość schematycznych innych wątkach rasowych, które różne seriale ("Better Off Ted" czy "Atlanta") zrobiły lepiej, a dyskusja o wirtualnej rzeczywistości, czerpaniu profitów z czyjeś traumy i absurdach Los Angeles pozostaje pobieżna.
Nicole Kidman ("Wielkie kłamstewka") i Judy Davis ("Ratched") w australijskich realiach grają córkę i matkę. Pierwsza z nich to tytułowa "kobieta, która zjadała fotografie", druga zmaga się z demencją i przenosinami do nowego dla niej domu. Wspólna podróż, lęk przed utratą matki i wyjazdem syna na studia wyzwala w młodszej z kobiet potrzebę powrotu do przeszłości, co zapewniają jej zmysłowe migawki po zjedzeniu zdjęć. Niestety całość wypada zaskakująco jak na takie gwiazdy banalnie (a jeśli już, to rolę bardziej angażującą odbiorcę ma tu Davis), więc widzowie, zamiast naprawdę przejąć się emocjonalnie, mogą skupić się na przykład na pytaniu, czemu między aktorkami jest tylko dwanaście lat różnicy.
Trochę życia wnosi do "Ryku" 3. odcinek, w czym wielka zasługa Betty Gilpin ("GLOW") – "kobiety, która była trzymana na półce". Tu bardzo dosłowne potraktowanie motywu kobiety jako trofeum do podziwiania procentuje, bo pomysł jest konsekwentnie, aż do celowego absurdu, realizowany, a wielka musicalowa sekwencja wolności (jedna z niewielu scen antologii, którą zapamiętam na dłużej) prowadzi do ambiwalentnego finału, raczej otwierającego dyskusję na temat "półek", na których siedzą kobiety, niż zapewniającego łatwe domknięcie moralizatorskim monologiem, jak ma to miejsce w kilku innych odcinkach.
Na nadmierną "łopatologię" cierpi na przykład kolejna odsłona "Ryku". Przyznaję, że jest coś w tej historii o realiach powrotu do pracy po urlopie macierzyńskim. Jednak niedawanie odbiorcom i odbiorczyniom serialu możliwości dopowiadania sobie pewnych sensów, wyjaśnianie wszystkiego bardzo wprost sprawia, że "Kobieta, która znalazła ślady ugryzień na skórze", mimo ważnego tematu funkcjonowania w ciągłym poczuciu winy, że którąś życiową rolę wykonuje się za słabo, oraz mimo że grają tu Cynthia Erivo ("Outsider") i Jake Johnson ("New Girl", "Minx"), wypada blado.
Ryk czasem przesadza z dosłownością
Trudniej wyrzucić z głowy odcinek o "kobiecie, którą nakarmiła kaczka", ale trudność ta niekoniecznie wynika z dobrych powodów. Wprawdzie jeśli ktoś jest w stanie przekonująco zagrać dziewczyną po szeregu nieudanych randek angażującą się w toksyczną relację z kaczorem (o imieniu Larry i z głosem Justina Kirka z "Trawki"), to jest to Merritt Wever ("Siostra Jackie", "Niewiarygodne"). Ale poza psychologicznie przekonującymi diagnozami, jak łatwo zatracić się w przemocowym związku, tu akurat mamy pójście w surrealistycznym koncepcie o krok za daleko – czy raczej o seks z kaczką za daleko (to chyba diagnoza, którą krytycy serialowi rzadko mają okazję postawić…).
6. odcinek oceniam najwyżej w całym sezonie, chociaż może to też wynikać z nieimponującego tła. Jednak Alison Brie ("Community', "GLOW") jako "kobieta, która rozwiązała sprawę swojego morderstwa", buduje wyrazistą postać, której chce się kibicować w tytułowym wyzwaniu. Czarny humor, dystans, często mimo absurdalnych sytuacji nieobecny w reszcie antologii, a do tego gra z konwencją kryminalnych seriali o skontrastowanych detektywach tropiących morderców kobiet (w rolach śledczych Hugh Dancy z "Hannibala" i Chris Lowell z "GLOW") sprawiają, że ten odcinek ogląda się z zainteresowaniem, nawet jeśli i tu morał podano za bardzo na tacy.
Zupełnie nieźle wypada także "Kobieta, która oddała męża", bo chociaż znów samo "odkrycie", jakiego dokonuje bohaterka po tym, jak rozczarowana monotonią małżeństwa oddaje męża (Bernard White, "Dolina Krzemowa") do sklepu i wymienia na "lepsze modele", nie jest tak naprawdę odkrywcze, to Meera Syal ("Broadchurch") w głównej roli, kulturowe realia imigrantów z Indii i różnice między ich modelem życia a stylem życia ich dzieci oraz oryginalny, ale nieżenujący (jak wspomniana kacza erotyka) pomysł podnoszą poziom. Chociaż można by chyba nieco mocniej pokazać odczłowieczający wymiar tytułowej "transakcji", co udało się lepiej w odcinku o kobiecie na półce.
Finał to znów zmarnowany potencjał. Westernowa konwencja, w której Jane (Fivel Stewart, "Atypowy") chce się zemścić za śmierć ojca, a Millie (Kara Hayward) próbuje ją powstrzymać przed grzechem, to parę udanych rozmów o więzieniu konwenansów, ale poza tym bardziej zalążek dobrej historii niż pełen odcinek – nawet jeśli na drugim planie "Dziewczyny, która kochała konie" występuje sam Alfred Molina w roli zatwardziałego bandyty niepozbawionego jednak ojcowskich wyrzutów sumienia.
Czy warto oglądać serialową antologię Ryk
Może nie powinnam być aż tak zaskoczona tym, jak niewielkie wrażenie zrobił na mnie "Ryk"? Po pierwsze, nie od razu "GLOW" zbudowano, tamten serial dopiero od 2. sezonu uznawaliśmy za rewelację, a duża w tym zasługa konsekwentnie rozwijanych postaci i relacji między nimi. W półgodzinnych odcinkach antologii nie ma na to czasu – albo historia "chwyci", albo nie. Tu raczej nie. Po drugie, nie żyjemy już na serialowej pustyni – ani jeśli chodzi o dobre seriale o kobietach, ani gdy mowa o śmiałych eksperymentach z mieszaniem realizmu i surrealizmu. Żeby czymś odbiorcom i odbiorczyniom zaimponować, feministyczne i ekscentryczne elementy muszą świetnie zagrać. Nie wystarczy, że są.
Jasne, można tę antologię obejrzeć, doceniając dobre intencje i szansę zobaczenia kilku świetnych aktorek w niecodziennych wyzwaniach. Ale lepiej podejść do "Ryku", wiedząc, że – z pojedynczymi wyjątkami (dla mnie to odcinek 6, ewentualnie 3 i 7) – jego poszczególne odsłony wydają się równocześnie za krótkie, by opowiedzieć coś głębszego, i za długie, by w takim trybie prezentowania ważnych treści utrzymać uwagę widzów. Z kolei w udosłownieniu abstrakcyjnych kobiecych opresji twórczynie raz idą za daleko, a raz za mało wyraziście, natomiast podawane wprost nauki płynące z tych historii tylko podkreślają fakt, że skomplikowana forma prowadzi tu do rozczarowująco płytkich wniosków i mało skomplikowanej wizji człowieka (obu płci).