"Go On" (1×02): Mała rzecz, a cieszy
Andrzej Mandel
14 września 2012, 20:06
Drugi odcinek "Go On" z Matthew Perrym oglądałem bez większych emocji – było parę momentów do uśmiechu, ale generalnie nic szczególnego. Gdyby nie jedna, fantastyczna scena.
Drugi odcinek "Go On" z Matthew Perrym oglądałem bez większych emocji – było parę momentów do uśmiechu, ale generalnie nic szczególnego. Gdyby nie jedna, fantastyczna scena.
Zasadniczo "He Got Game, She Got Cats" był znacznie nudniejszy od pierwszego odcinka "Go On" – to wszystko już było. Widzieliśmy już głównego bohatera w sytuacjach, które ewidentnie dowodzą, że nie radzi on sobie ze stratą, jaka go dotknęła. Widzieliśmy już, jak przejmuje grupę terapeutyczną. Chociaż tym razem dostał po nosie, a nie tak jak w pierwszym odcinku. Ale i tak to już było.
Owszem, postacie zaczynają się klarować, a i zwiększa się liczba interakcji, ale to wciąż przerysowani, nierzeczywiści ludzie. Chociaż to gra – choćby wątek asystentki, której Ryan bez przerwy zawraca głowę, byleby tylko nie być samemu. Jeżeli widzę wyjątek od przerysowywania, to w postaci George'a (Bill Cobbs), który gra niewidomego. Widać tu nie wypada przerysować postaci.
I to właśnie scena, w której Ryan (Matthew Perry) zabiera George'a na mecz koszykówki jest powodem, dla którego "Go On" wzbudził, pomimo swoich wad, mój zachwyt. Kiedy już wydawało się, że będzie niemal klasycznie – Ryan opowiadał mecz, a potem George poprosił go, by się w niego wsłuchał, twórcy serialu użyli prostego, skutecznego i przepięknego chwytu rodem z ambitnego kina. Wygasili ekran i widz mógł przez chwilę "patrzeć" tak jak "patrzą" niewidomi.
Mała rzecz, a cieszy. "Go On" ma teraz wysoko zawieszoną poprzeczkę. Ta bardzo smutna komedia podoba mi się coraz bardziej. I czekam z niecierpliwością na kolejny odcinek.