"Lśniące dziewczyny" to gęsty thriller ze świetną rolą Elisabeth Moss — recenzja serialu Apple TV+
Nikodem Pankowiak
1 maja 2022, 14:03
"Lśniące dziewczyny" (Fot. Apple TV+)
"Lśniące dziewczyny" to nowa odsłona serialowej ofensywy Apple TV+, które znów zafundowało widzom produkcję z dużymi nazwiskami w obsadzie i za kulisami. Tylko czy nazwiska wystarczą?
"Lśniące dziewczyny" to nowa odsłona serialowej ofensywy Apple TV+, które znów zafundowało widzom produkcję z dużymi nazwiskami w obsadzie i za kulisami. Tylko czy nazwiska wystarczą?
"Lśniące dziewczyny" to produkcja, którą można byłoby reklamować jednym nazwiskiem — Leonardo DiCaprio. Jego firma producencka nabyła prawa do stworzenia serialu na podstawie powieści Lauren Beukes już w maju 2013 roku, zanim ta jeszcze się ukazała. Dziewięć lat później dostaliśmy wreszcie serial, którego showrunnerką jest Silka Louisa, do tej pory nieszczególnie rozpoznawalna w telewizyjnym światku. Prawda jest jednak taka, że nikt nie będzie oglądał tego serialu dla nazwiska jego twórczyni. Widzów, oprócz samej historii, przyciągnąć mają grający główne role Elisabeth Moss ("Opowieść podręcznej") i Wagner Moura ("Narcos").
Lśniące dziewczyny — o czym jest serial Apple TV+?
Wiele lat po brutalnym ataku, z którego ledwo uszła z życiem, Kirby (Elisabeth Moss) — pracująca dla gazety "Chicago Sun-Times" — dowiaduje się, że odkryte przez policję morderstwo może być z nim powiązane. Gdy temat podchwytuje Dan Velazquez (Wagner Moura) — dziennikarz weteran zmagający się z własnymi demonami i przeszłością — Kirby postanawia pomóc mu w odkryciu prawdy. Jednak odkrycie, co jest prawdą, wcale nie będzie łatwe…
Bo rzeczywistość wokół Kirby zmienia się bezustannie. Na skutek traumy spowodowanej atakiem bohaterce, a tym samym widzom, ciężko odróżnić prawdę od złudzenia. Jednego dnia główna bohaterka mieszka z matką (Amy Brenneman, "Pozostawieni"), występującą na lokalnych scenach rockmanką, innego dnia sama lub z mężem, a jej matka jest wtedy nawróconą katoliczką, wychwalającą w piosenkach imię pana. Tu prawdą może być wszystko albo nic, a sama próba odgadnięcia, co nią jest, może być równie, jeśli nie bardziej intrygująca od śledztwa wokół mordercy.
Jak zatem łatwo przypuszczać, Kirby nie będzie najbardziej wiarygodnym świadkiem i polegający na niej Dan będzie potrzebował trochę czasu, zanim zaufa jej osądowi. Ich wspólne śledztwo, naruszające trochę dziennikarskie standardy etyczne, bo kto to widział, żeby osoba pracująca nad artykułem była jednocześnie źródłem, nie będzie łatwe, ale ta dwójka outsiderów szybko nawiąże specyficzną relację, która pozwoli im, mimo przeciwności, iść powoli do przodu.
Lśniące dziewczyny to świetna rola Elisabeth Moss
"Lśniące dziewczyny" to produkcja, w której najjaśniej lśni gwiazda Moss — postać Kirby zdaje się być dla niej wręcz uszyta na miarę. Aktorka doskonale oddaje jej zagubienie i cały ból, który przeżywa wewnątrz. Rola w serialu Apple TV+ niczym nie odstępuje od jej najbardziej znanej kreacji z "Opowieści podręcznej", więc trochę szkoda, że jest o niej znacznie ciszej. Jednak bez względu na to, jak popularna stanie się ta rola, Moss udowadnia nią, że jest obecnie jedną z najlepszych aktorek w telewizji. Coraz bardziej wszechstronną, bo jej wkład w "Lśniące dziewczyny" nie ogranicza się do rewelacyjnego występu przed kamerą — została także producentką oraz reżyserką dwóch odcinków tego serialu.
Niedopatrzeniem byłoby jednak skupienie całej uwagi tylko na niej. "Lśniące dziewczyny" przynoszą nam również świetne występy Wagnera Moury (ci pamiętający go z "Narcos" mogą mieć problem z rozpoznaniem aktora) i Jamiego Bella ("Turn. Szpiedzy Waszyngtona"). Obaj, przynajmniej w udostępnionych do tej pory trzech odcinkach, bardzo oszczędnie portretują swoje postacie dziennikarza po przejściach i mordercy, który zdaje się znać swoje ofiary lepiej niż one same. Scena, gdy bohater grany przez Bella rozmawia przez telefon z kobietą, którą zamierza zamordować, to prawdziwy, mrożący krew w żyłach popis tego aktora. Należy docenić go tym bardziej, że ani przez chwilę nie pojawia się on wtedy na ekranie.
Fakt, że morderca pozostaje widzom znany od samego początku, w żaden sposób nie odbiera przyjemności z oglądania. Wręcz przeciwnie, serial wciąż zostawia wiele pytań otwartych, na czele z "jak?" i "dlaczego?". To w zupełności wystarcza do utrzymania zainteresowania całą sprawą. W "Lśniących dziewczynach" niewiele rzeczy jest tym, czym zdają się być na pierwszy rzut, dlatego mam przeczucie, że i w przypadku samego mordercy sporo rzeczy i tak nas jeszcze zaskoczy.
Czy warto oglądać serial Lśniące dziewczyny?
"Lśniące dziewczyny" trudno wrzucić w jakiekolwiek gatunkowe ramy, co w tym wypadku działa wyłącznie na plus. Od strony realizacyjnej serialowej nie można zarzucić niczego. Zdjęcia, scenografia — tu wszystko buduje wyjątkowy klimat całej historii, czyniąc ją wyjątkowo gęstą. Swoim klimatem "Lśniące dziewczyny" mogą przypominać nieco filmy Davida Finchera — jest tu mrocznie nawet w dzień, promienie słońce widzimy wyjątkowo rzadko.
I tu pojawia się mój największy zarzut wobec całego serialu — to ciągłe poczucie duszności i mroku może momentami przytłaczać widza, a o lufciki, które wpuszczałyby trochę powietrza, jest tu wyjątkowo trudno. Szczęście w nieszczęściu, że ta produkcja wylądowała na Apple TV+, gdzie kolejne odcinki będziemy dostawać co tydzień. Nie wyobrażam sobie binge'owania "Lśniących dziewczyn" w ciągu jednego weekendu.
Drugi plus to fakt, że ten sposób emisji pozwala nam dłużej cieszyć się samym serialem — "Lśniące dziewczyny" to obecnie jedna z najlepszych rzeczy dostępnych w telewizji. Nowa produkcja z Elisabeth Moss przyciąga nie tylko kryminalną zagadką mającą potencjał, by jeszcze wielokrotnie nas zaskoczyć, ale przede wszystkim także prowadzoną grą w kotka i myszkę z widzem, w której sami zaczniemy szybko kwestionować wszystko, co widzimy na ekranie. Choć określenie, że nic nie jest takie, jak się wydaje, jest wyjątkowo wyświechtane, w tym wypadku jest absolutnie prawdziwe.