"Moon Knight" szuka nie tylko psychicznej równowagi – recenzja finału 1. sezonu serialu Marvela i Disney+
Mateusz Piesowicz
5 maja 2022, 11:32
"Moon Knight" (Fot. Marvel/Disney+)
Miał być mrok, brutalność i psychologiczna głębia, były feeria barw, piramidalna naparzanka i problemy psychiczne w roli fabularnych wytrychów. Ale czy to rozczarowanie? Spoilery.
Miał być mrok, brutalność i psychologiczna głębia, były feeria barw, piramidalna naparzanka i problemy psychiczne w roli fabularnych wytrychów. Ale czy to rozczarowanie? Spoilery.
Zanim przejdziemy do szczegółów, warto jasno zaznaczyć jedno – finałowy odcinek "Moon Knight" to ni mniej, ni więcej tylko średnich lotów Marvel w pełnej krasie. Rozbuchany, barwny i napędzany akcją, której nadano znacznie większe znaczenie, niż na to zasłużyła i niż było to rzeczywiście potrzebne. Trudno mówić o zaskoczeniu takim obrotem spraw, skoro przerabiamy coś podobnego regularnie, przy okazji większości odsłon MCU. Czemu więc z "egipską" miałoby być inaczej?
Moon Knight stawia na akcję kosztem psychologii
Odpowiedzi na to pytanie po części udzieliłem, już recenzując premierowy odcinek, choć wtedy kwestią do rozstrzygnięcia było, czy "Moon Knight" wniesie do marvelowskiego świata powiew świeżości, o jakim mówiono w zapowiedziach. Wnioski? Podobne jak teraz – nie, bo niby po co miałby to robić? W końcu w superbohaterskim świecie wszystko działa jak należy, formuła się sprawdza, nowe lub odświeżone składniki także. Patrząc w ten sposób, absolutnie nic zarówno w całym serialu, jak i w jego zakończeniu nie mogło dziwić. Ale czy historia Marca Spectora/Stevena Granta (Oscar Isaac) nie dała dość powodów, by uważać, że tym razem będzie inaczej?
Tego rodzaju przypuszczenia mogły wydawać się naturalne zwłaszcza po dwóch poprzednich odcinkach, w których przygodową opowieść doprawioną egipskimi wierzeniami w komiksowej wersji zastąpiono wreszcie w dużej mierze historią głównego bohatera. Pozwalając nam poznać Marca, zrozumieć pełnię jego relacji ze Stevenem oraz problemy, jakie doprowadziły do jej powstania, twórcy wyszli naprzeciwko przedsezonowym obietnicom dotyczącym przedstawienia zaburzeń osobowości, więc można było oczekiwać, że w finale pociągną to dalej, prawda? No właśnie, chyba nie do końca.
Bo gdy się nad tym dokładniej zastanowić, nie mieliśmy właściwie żadnych podstaw, żeby liczyć na więcej. Skąd wzięły się problemy bohatera? Wyjaśnione. Co ukrywa Marc? Także. Dodajcie do tego kryzys i jego przezwyciężenie w relacji między nim i Stevenem, a okaże się, że w gruncie rzeczy przerobiliśmy wszystko, co było do przerobienia, przy założeniu, że nie macie wygórowanych oczekiwań.
Za mało, zbyt płytko, za krótko? Pewnie że tak, ale pamiętajcie, z jaką produkcją mamy do czynienia i jak wyglądali jej poprzednicy. Tu się ma przede wszystkim "dziać", fabularnie i pod kątem czystej akcji, cała reszta musi być temu bezwzględnie podporządkowana. Raz wychodzi to lepiej, zwłaszcza jeśli do dyspozycji mamy już znanego bohatera z nakreślonym tłem, innym razem trzeba iść na kompromisy. Odwołując się do podzielonej psychiki bohatera, twórcy "Moon Knight" wykonali solidną robotę, obierając jednak dość proste ścieżki i wyczerpując je przed ostatnim odcinkiem. A skoro tak, to wiadomo, co nam zostało.
Moon Knight, czyli boskie starcia i ludzkie problemy
A jeśli nie było wiadomo, to "Gods and Monsters" szybko prowadziło na właściwy trop tych z widzów, którzy liczyli na więcej skomplikowanej psychologii, serwując im na początek pewną gadzinę, czy jak wolicie boginię. Twórcy uznali, że Ammit, która dzięki wysiłkom Harrowa (Ethan Hawke) zyskała w końcu ludzką krokodylą twarz, była nam tu potrzebna, bo sam jej sługa to najwyraźniej za małe wyzwanie. Polemizowałbym z efektem, bo nawet w banalnej roli Ethana Hawke'a uważam za większą atrakcję od cyfrowego gada, zwłaszcza gdyby też powiększono go do wymiarów piramidy. Zamiast takiego widoku, w starciu rodem z "Godzilli" zaserwowano nam jednak przerośniętą jaszczurkę i zasuszonego ibisa. Cóż, co kto lubi.
Dobrze chociaż, że na nich się nie skończyło i dostaliśmy też akcję w ludzkim wydaniu, gdy do starcia z magicznie wzmocnionym Harrowem przystąpili Moon Knight i Scarlet Scarab. Ale zaraz, czy on ostatnio nie zginął? I kim jest Scarlet Scarab? No więc owszem, głównemu bohaterowi się zmarło, ale przecież nie po to przechodzi się sesję psychoanalityczną po śmierci, żeby cieszyć się spokojem i pięknem złotych Pól Jaru oraz zostawić swoje drugie "ja" w wiecznych piaskach Duatu. Wymykając się życiu wiecznemu pod okiem Ozyrysa, zjednoczeni i rozumiejący się jak nigdy Marc i Steven mogli więc zaprezentować pełnię umiejętności w zamaskowanym wydaniu, a towarzyszyła im Layla (May Calamawy) jako pierwsza egipska superbohaterka, obdarzona mocą przez bardzo sympatyczną hipopotamicę. Psychologia, powiadacie?
Jasne, to nie tak, że finałowy odcinek "Moon Knight" serwował wyłącznie kolorową nawalankę. Dostaliśmy przecież ostatni akt historii pewnego chłopca, który po latach uciekania od bolesnych wspomnień zdołał się z nimi skonfrontować, odnajdując wewnętrzną równowagę w poświęceniu. Były też dylematy towarzyszące relacjom między ludźmi a bogami, z których na koniec wynikało, że to mający wolny wybór śmiertelnicy są wbrew pozorom górą w tych konfrontacjach. Wszystko po linii najmniejszego oporu, ale do przełknięcia dzięki nadającym całości znaczenia Isaacowi i Calamawy. Może więc nie ma powodów do narzekań, zwłaszcza że o brakach zapominało się, gdy Marc i Steven mogli wreszcie pokazać, jak sprawnie potrafią funkcjonować w duecie lub gdy Layla "dogrywała" się ze swoją boską partnerką.
Moon Knight – rozczarowanie czy wręcz przeciwnie?
Ocena zależy w gruncie rzeczy od waszego podejścia. Jeśli "Moon Knight" to dla was Marvel jak każdy inny, z przerabianymi już nieraz, zawsze identycznymi wadami i zaletami, to nic nie ma was tu prawa zaskoczyć. Jeśli liczyliście tym razem na więcej, pewnie czujecie się oszukani faktem, że znów kończymy w ten sam sposób. Wielkim starciem dobrych ze złymi, walką o losy świata i ostatecznym zwycięstwem pozytywnych bohaterów, którzy wraz z wrogami przezwyciężają własne słabości. Gatunkowe kopiuj-wklej w superbohaterskim wydaniu, doprawione obowiązkową zachętą do kontynuacji.
I choć "Moon Knight" ani nie zrobił na mnie jako całość szczególnego wrażenia, ani nie wyróżnił się negatywnie na tle poprzednich produkcji Disney+, skłamałbym, twierdząc, że na tę kontynuację mimo wszystko nie liczę. Czy to w formie kolejnego sezonu, czy pełnometrażowego filmu, w którym swoją drogą chyba ta fabuła sprawdziłaby się lepiej (a przynajmniej twórcy dostaliby większy budżet na CGI). Nie mógłbym sobie przecież odmówić przyjemności z oglądania Oscara Isaaca w potrójnej roli. Bo jak wyjaśniła nam ponownie najważniejsza w tym wszystkim scena po napisach, za ukrytymi nawet przed Markiem i Stevenem działaniami głównego bohatera stała jego trzecia osobowość, niejaki Jake Lockley.
Kryjący się przez cały czas na widoku lokator zamkniętego sarkofagu to zdecydowanie najmniej sympatyczna postać z tego towarzystwa, co zresztą potwierdził, cały czas realizując polecenia Khonshu (F. Murray Abraham), wbrew woli pozostałych dwóch. Do równowagi psychicznej, którą Marc/Steven wydawał się uzyskać, porzucając rolę awatara i wyrywając się z fałszywego psychiatryka, droga jest zatem równie daleka, co od komiksowej akcji do dramatu psychologicznego. To otwiera jeszcze szerzej drzwi dla rozwoju tytułowego bohatera, sześć serialowych odcinków czyniąc z kolei niczym innym, jak rozbudowaną poza standardowe dwie godziny introdukcją. Test na dopasowanie do MCU uznaję za zaliczony, choć raczej na trójkę z plusem niż na piątkę.