"Clark" może wywołać u was syndrom sztokholmski – recenzja miniserialu Netfliksa z Billem Skarsgårdem
Mateusz Piesowicz
6 maja 2022, 17:02
"Clark" (Fot. Netflix)
Clark Olofsson. Celebryta, czarujący łotr, kryminalista. Szwedzki przestępca i bohater produkcji Netfliksa wiódł życie stworzone pod serial. Ale czy z fabuły wyłania się prawda na jego temat?
Clark Olofsson. Celebryta, czarujący łotr, kryminalista. Szwedzki przestępca i bohater produkcji Netfliksa wiódł życie stworzone pod serial. Ale czy z fabuły wyłania się prawda na jego temat?
Słyszeliście o Clarku Olofssonie? Nawet jeśli nie, na pewno nie jest wam obcy termin syndrom sztokholmski, a tak się składa, że jeden z drugim jest nierozerwalnie połączony. I nie chodzi wyłącznie o napad na bank na placu Norrmalstorg w Sztokholmie, od którego wziął swoją nazwę stan psychiczny występujący u ofiar porwania lub zakładników. Tego można się bowiem dopatrywać także u innych osób, które zetknęły się z Olofssonem – nieważne czy osobiście, czy na dystans, czy tylko przez ekran. Kim więc jest ten cały "Clark" i co ma w sobie, że tak przyciąga?
Clark — historia szwedzkiego kryminalisty-celebryty
Tytułowy bohater miniserialu Netfliksa to doskonale znany w Szwecji przestępca, którego specyficzna sława rozpoczęła się w latach 60. i trwała przez kolejne dekady. Wypełnione napadami na banki, napaściami, odsiadkami i ucieczkami zza krat życie Olofssona to absolutnie sensacyjna historia, więc nic dziwnego, że huczały o niej wszystkie krajowe media, czyniąc z kryminalisty swego rodzaju celebrytę. Materiał na fabułę pisze się sam, a doprawiając ją elementami fikcji i autobiografii ("Vafan var det som hände" z 2015 roku), wydarzeniami można by obdarować nie jedną, lecz kilka produkcji. Tu jednak wszystko upchnięto w sześciu odcinkach, fundując nam serial nierówny, ale zapewniający sporo wrażeń.
O te dba praktycznie w pojedynkę Bill Skarsgård ("To", "Castle Rock"), który wcielając się w Clarka, daje popis aktorskich umiejętności, zawłaszczając dla siebie historię, mimo że w tej roi się od innych postaci i pędzących na złamanie karku wątków. Zaczynamy całkiem dosłownie od samego początku w mieście Trollhättan w 1947 roku, gdzie jesteśmy świadkami przyjścia na świat małego Clarka Odertha Olofssona. Otwierająca sekwencja jest nie tylko pamiętna, niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu, ale też może bardzo ułatwić sprawę oglądającym. Wystarczy powiedzieć, że kolejne sześć godzin będzie szaloną jazdą dokładnie w takim stylu i już powinniście potrafić zdecydować, czy chcecie zostać z serialem na dłużej.
Jeśli tak, to przygotujcie się na całe mnóstwo opowieści z gatunku tak zwariowanych, że musiały się wydarzyć naprawdę, a nawet w przypadku, gdy ubarwiali je twórca Jonas Åkerlund ("Polar") czy sam Olofsson, to i tak pasują jak ulał do reszty. Przelatując błyskiem przez kolejne lata nabierającej z czasem rozmachu "kariery" Clarka, obserwując jego podboje miłosne, przeskakując od całonocnych imprez, przez import pomarańczy z Bejrutu (nie mylić z Barautem) do sztormu na Atlantyku, przyglądając się bliżej niesławnemu napadowi w Sztokholmie i jednocześnie cofając do znacznie mniej kolorowej przeszłości, będziemy mieli okazję poznać, ocenić i wydać osąd nad bohaterem. Tylko czy otrzymamy ku temu dostateczną wiedzę?
Clark Olofsson, czyli najlepszy z tych najgorszych
Odpowiedź wbrew pozorom nie jest taka prosta, mimo że twórca robi wiele, aby nie dało się mu zarzucić ani idealizowania przestępcy, ani wyraźnego obierania jednego stanowiska. Z żadnym z tych zadań nie radzi sobie jednak idealnie, co widać choćby po powtarzających się w kolejnych odcinkach fabularnych schematach (Clark znajduje nowy sposób na manifestację wolności i bawi się nią, dopóki mu się nie znudzi) i płynących z nich identycznych wnioskach, jak też po nadmiernej łopatologii.
Ta ostatnia boli szczególnie pod koniec, gdy zamiast pozwolić nam poszukać odpowiedzi, wykłada się je na tacy. Jasne, widz może i tak zrobić z nimi, co zechce, ale przekaz jest jednoznaczny, spłycając zarazem wszystko, co oglądaliśmy wcześniej i sprowadzając poszczególne wydarzenia do roli efektownych teledysków. W tych klimatach Åkerlund odnajduje się co prawda znakomicie jako reżyser muzycznych wideo dla szeregu sław z Madonną czy Lady Gagą na czele, co widać na ekranie (poczekajcie tylko na animowane segmenty!), ale szkoda, że nie idą za nimi poważniejsze wnioski.
Zwłaszcza że odkładając na bok powtarzalność i efekciarstwo, "Clark" zwyczajnie wciąga, potrafiąc zainteresować swoim bohaterem nie tylko przez pryzmat jego wybryków, ale i człowieka, który się za nimi kryje. Rozumiem wymagania masowej publiki i z pewnością kuszące możliwości napędzania akcji jednym szalonym wątkiem za drugim, jednak zbyt często podczas tej zabawy ginął mi gdzieś między nimi ten może mniej efektowny, ale bardziej intrygujący Clark. Nie taki znowu tępy, na jakiego się kreuje, a już na pewno bardziej złożony, niż wynikałoby z jego policyjnej i medialnej kartoteki.
Clark – narcyz, czarujący łotr czy zwykły bandyta?
Tymczasem oglądając serial, odnosiłem wrażenie, że tutejszy Olofsson jest skonstruowany w głównej mierze właśnie z wyobrażeń na swój temat, którym naturalny urok i charyzma Billa Skarsgårda nadają wiarygodności. Oczywiście to też element fabularny – pewnie nawet kluczowy, zważywszy na przedstawienie, jakie kreuje wokół siebie od początku Clark – ale jako widz miałem poczucie, że zasługuję na coś więcej. Otrzymałem wgląd w wyjaśnienia niedostępne dla innych, ale te okazały się rozczarowująco banalne.
Co jednak i w tytułowej postaci, i w całym serialu jest najlepsze, to że nawet wady niepozwalające im wejść na wyższy poziom, nie czynią produkcji Netfliksa wyraźnie słabszą. Pewnie, że chciałoby się więcej, ale sam fakt, że dostajemy historię, która sprawia najczęściej masę frajdy, będąc jednocześnie na tyle krótką i zróżnicowaną, by nie zdążyła się w ciągu sześciu godzin znudzić (chociaż w dwóch ostatnich odcinkach było już tego blisko), to naprawdę sporo. Tym bardziej że tajemniczy magnetyzm Clarka działa nie tylko na jego liczne partnerki.
Prawdopodobnie najlepiej ujmuje to cytat z samego Olofssona, który stwierdził, że świat widzi w nim kogoś między Pippi Pończoszanką a Alem Capone. Z barwnym porównaniem trafił bez dwóch zdań znakomicie, ale nawet ono nie może w stu procentach wyjaśnić nielogiczności tego, z jaką łatwością przychodziło mi przechodzić do porządku dziennego nad kolejnymi przestępstwami bohatera, a przede wszystkim koszmarnym egoizmem i sposobem traktowania innych ludzi.
Nieważne, czy chodziło o długoletnie partnerki jak Maria (Hanna Björn, "Ted – w imię miłości"), zauroczenia w rodzaju Madou (Isabelle Grill, "Midsommar. W biały dzień"), równie naiwnego, co wiernego przyjaciela Kurrego (Adam Lundgren, "Czarnobyl"), czy nemezis w osobie Tommy'ego Lindströma (Vilhelm Blomgren, "Gösta") – wszyscy w jakiś sposób cierpieli na znajomości z Clarkiem, wszyscy też trzymali się go, choć logika podpowiadała inaczej. Widz, który jeszcze wyraźniej widzi jego wady i pobojowisko, jakie po sobie zostawia, powinien tym bardziej odczuwać pogardę, a jednak ściska kciuki za powodzenie kolejnego napadu, ucieczki, związku. A potem jeszcze raz, i jeszcze. Syndrom sztokholmski?
Raczej syndrom Clarka Olofssona, jak nazwałby go główny zainteresowany, który w przypadku "Clarka" pozwala też bronić serialu przed zarzutami o logiczne dziury czy płytkość scenariusza wynikającą z potrzeby jego ściśnięcia, żeby zmieściły się efekciarskie wstawki. Tak, można się świetnie przy serialu Netfliksa bawić mimo tych wad, jednak większą zachętą jest dla mnie fakt, że na miejscu prawdziwego Olofssona chyba nie byłbym szczególnie zadowolony ze swojego ekranowego wizerunku. No chyba że ten nie ma kompletnie nic wspólnego z rzeczywistością, ale tego się już pewnie nigdy nie dowiemy.