"Miłość, śmierć i roboty" to jazda bez trzymanki i często też bez fabuły — recenzja 3. sezonu antologii Netfliksa
Nikodem Pankowiak
20 maja 2022, 17:10
"Miłość, śmierć i roboty" (Fot. Netflix)
"Miłość, śmierć i roboty" znów zabiera nas w podróż przez różne wizje kręcące się wokół tematu zawartego w tytule. Wrażeń podczas tej podróży nie brakuje, ale niedosyt i tak pozostaje spory.
"Miłość, śmierć i roboty" znów zabiera nas w podróż przez różne wizje kręcące się wokół tematu zawartego w tytule. Wrażeń podczas tej podróży nie brakuje, ale niedosyt i tak pozostaje spory.
"Miłość, śmierć i roboty", animowana antologia Netfliksa, za którą odpowiada Tim Miller, a jednym z producentów jest sam David Fincher, powraca z 3. sezonem. W nowych odcinkach widzowie mogą zobaczyć nie tylko nowe postacie i historie, ale także starych znajomych znanych z pierwszego sezonu. Oglądając ten serial można odnieść wrażenie, że jak w żadnej innej netfliksowej produkcji, twórcy mają tutaj pełną swobodę. Szkoda, że nie zawsze potrafią z niej korzystać.
Miłość, śmierć i roboty sezon 3 – o czym odcinki?
Nowy sezon to dziewięć odcinków – dokładnie tak, jak w poprzedniej serii. Widzowie ponownie zostają zabrani w podróż przez cały przekrój różnych stylów animacji i wypada przyznać, że pod tym względem jest to podróż wspaniała – "Miłość, śmierć i roboty" wygląda po prostu obłędnie, do czego zdążyliśmy się już zresztą przyzwyczaić.
Niestety, bardzo często za feerią barw i wizualnymi popisami stoi niewiele więcej, tak jakby ktoś wyszedł z założenia, że w kilku(nastu) minutach nie da się upchnąć sensownej historii, więc trzeba postawić na fajerwerki. Błąd, jak najbardziej da się, o czym przekonuje nas chociażby pierwszy odcinek, w którym powracają trzy roboty znane z 1. sezonu. Znów przemierzają one świat, w którym z ludzi zostały tylko szkielety, i znów całkiem celnie komentują to, co dzieje się wokół nas. Dodatkowo, odcinek kończy się puentą, która nie może nie rozbawić choć trochę.
Tego właśnie bardzo brakuje mi w kolejnych historiach – scenariuszy, które zapamiętam na dłużej niż do czasu, aż myśli zaprzątnie mi następny odcinek. O ile jeszcze wyreżyserowana przez Finchera "Niekomfortowa podróż" (najdłuższy odcinek w historii serialu) przyciąga nie tylko charakterystycznym dla tego reżysera mrocznym, dusznym klimatem, to dalej jest już tylko gorzej. Większość kolejnych odcinków to przede wszystkim jatka, gdzie fabuła istnieje wyłącznie teoretycznie.
Miłość, śmierć i roboty – 3. sezon serialu zawodzi
Odcinki takie jak "Rój", "Pogrzebani w podziemnych korytarzach" czy "Szczury Masona" może i zachwycają od strony wizualnej – tu jestem fanem zwłaszcza trzeciego z wymienionych – ale nie oferują widzowi wiele więcej. Dwa ostatnie plus utrzymany w kreskówkowym klimacie "Kill Team Kill" to w sumie ponad pół godziny bezustannej naparzanki, gdzie kreatywność twórców kończy się na wymyślaniu kolejnych krwawych scen.
Z tego powodu cały sezon zdaje się mało urozmaicony, za co zdecydowanie można winić producentów, którzy nie zadbali o większą różnorodność w tym sezonie stojącym pod znakiem huków, strzałów i wybuchów. Po kilku odcinkach można naprawdę się nimi zmęczyć – sam nie zliczę, ile razy sięgałem po pilota, aby obniżyć głośność. Samo ułożenie odcinków w innej kolejności mogłoby tu już pomóc – nie wydaje się, aby były one uporządkowane według jakiegoś konkretnego klucza (no, może poza pierwszym odcinkiem), więc tym bardziej uważam, że można było to zrobić lepiej.
Nie chciałbym jednak narzekać przesadnie, w kolejnych odcinkach też znajdziemy rzeczy, które wyróżniają się na plus. Tu szczególnie warto wspomnieć o "Nocy minitrupów" – 7-minutowej historyjce o tym, jak seks na cmentarzu kończy się plagą zombie opanowującą cały świat. Oko przyciąga już sam wizualny styl tej opowieści, ale trudno nie uśmiechnąć się przy takich mrugnięciach okiem do widza, jak np. w scenie ostrzeliwania zombie z papamobile na Placu św. Piotra.
Miłość, śmierć i roboty to perełka na Netfliksie?
Takich mrugnięć do widza jest jednak zdecydowanie zbyt mało. Podoba mi się wyśmianie tępego maczyzmu, jakim wyróżniały się dziesiątki filmów klasy B o komandosach, które ma miejsce w "Kill Team Kill", ale i to szybko ginie w potoku animowanej krwi i kolejnych brutalnych scen. Odcinki takie jak "Rój" czy — przepiękny od strony wizualnej — "Puls własny maszyny" z Mackenzie Davis ("Stacja Jedenasta") próbują przekazać widzom coś więcej i aspirują do bycia ambitnymi produkcjami sci-fi, ale niestety na ambicjach się kończy.
Postawienie na formę, a dopiero w drugiej kolejności na treść, zdecydowanie nie działa na korzyść całej produkcji. Przy oglądaniu wszystkich odcinków ciągiem – wszak to tylko ok. dwóch godzin seansu – dość szybko zlewają się one w jedną całość. Co jest o tyle zaskakujące, że nie mają one żadnego wspólnego motywu przewodniego, poza tym bardzo ogólnym zawartym w tytule serialu. To jednak niezbyt dobrze świadczy o całej produkcji, jeśli z dziewięciu odcinków pozytywnie wyróżniają się dwa, trzy z nich, a o reszcie szybko zapominasz.
Mam wrażenie, że "Miłość, śmierć i roboty" jest takim kwiatkiem do kożucha w ofercie Netfliksa. Obecność animowanej antologii może świadczyć o tym, że Netflix pozostaje otwarty także na bardziej wymagające, wręcz artystyczne produkcje. Prawda jest jednak taka, że z artyzmu zostało tu niewiele – bo ciężko artyzmem nazwać to wizualne prężenie muskułów, które wyraźnie zdaniem twórców powinno wystarczyć do zadowolenia widza. Niestety, nie wystarcza. Ten serial mógł być perełką w ofercie platformy. Pozostanie tylko ciekawostką.