"Partners" (1×01): Sophia Bush jest śliczna
Marta Wawrzyn
26 września 2012, 22:07
W tytule zawarłam główną zaletę nowego sitcomu stacji CBS. I zarazem jedyny powód, dla którego moglibyście zechcieć go oglądać.
W tytule zawarłam główną zaletę nowego sitcomu stacji CBS. I zarazem jedyny powód, dla którego moglibyście zechcieć go oglądać.
Gdyby to były lata 90… Nie, to też by nic nie zmieniło, bo nawet w latach 90. sitcomy o grupkach przyjaciół, którzy nie robią nic poza gadaniem, musiały mieć coś w sobie, by się przebić. "Partners", nowa komedia Davida Kohana i Maksa Mutchnicka, twórców sympatycznego serialu "Will and Grace" (i przynajmniej kilku nieudanych sitcomów), nie ma w sobie kompletnie nic. Przede wszystkim nie widać w niej żadnego świeżego pomysłu. To wszystko, co zaprezentowano w "Partners", już było, dlatego wypadałoby to podać w jakiś nowy sposób. Nie podano.
Ale wróćmy do początku. Głównymi bohaterami "Partners" są Joe i Louis (David Krumholtz i Michael Urie), panowie ok. 30-tki, którzy przyjaźnią się przynajmniej od czasów podstawówki. Jeden jest gejem, drugi niezbyt atrakcyjnym nerdem orientacji hetero, któremu poszczęściło się w życiu – od roku ma piękną i (podobno) mądrą dziewczynę, Ali (Sophia Bush). Panowie z zawodu są architektami i prowadzą razem firmę, po której przechadza się też ich oddychająca pełną piersią pracownica.
I to właściwie tyle. Intryga w pilocie jest banalna – Joe prosi Ali o rękę, jego kolega gej to psuje, potem naprawia, w końcu wszyscy się godzą i lądują razem w nieokreślonej bliżej knajpie (co nie jest fajne, bo ja lubię określone knajpy), gdzie wymieniają kilka frazesów, po czym chichoczą wesoło. Ach, jest jeszcze chłopak Louisa, pielęgniarz imieniem Wyatt (Brandon Routh), który niestety nie jest lekarzem (choć tak byłoby łatwiej dla wszystkich). Czasem ktoś powie coś, co miało być śmieszne, publika z offu ryknie śmiechem (naprawdę, drogi CBS-ie, mamy rok 2012!) i człowiek nie wie czemu właściwie, bo te gagi jakieś oklepane, przewidywalne i z pewnością nie zabawne.
A wiecie, co jest najgorsze? Kompletny brak chemii pomiędzy bohaterami. Trudno uwierzyć, że Ali kocha do szaleństwa swojego kujonowatego chłopaka, bo jest przy nim sztywna jak patyk. Trudno uwierzyć, że Joe i Louis są kumplami od dawna, bo panowie aktorzy są sztuczni, a swoje odrobinę zbyt wydumane ("schmeckle"? Naprawdę?) kwestie właściwie recytują. Dziwne, bo z tego co kojarzę to całkiem dobrzy aktorzy. Najgorzej zaś wypada męska pielęgniarka, koło u wozu w całym tym kramiku. Nie iskrzy. W ogóle. W żadnej konfiguracji. A iskrzenie to podstawa, kiedy nie mamy nic oryginalnego do powiedzenia. Tak działa większość sitcomów (ot, "2 Broke Girls" chociażby. Albo "How I Met Your Mother"). Ten nie działa wcale.
"Partners" to kolejny w tym sezonie, po "Guys with Kids" i "Ben and Kate", sitcom, którego twórcy próbują przenieść na ekran znaczące doświadczenia z własnego życia. I kolejny dowód na to, że tak robić nie należy. Prawdziwe życie jest zwykle zbyt nudne i banalne, by mogło być dobrym serialem. A przykład "Partners" pokazuje, że takie dzieło "z życia wzięte" potrafi być na dodatek sztuczne. To paradoks, w końcu trzeba dużo talentu, by własne doświadczenia spisać tak, by wyglądało to nieprawdziwie. Ale jakoś po raz kolejny w tym sezonie udało się to uczynić (uwaga, nie mam tu na myśli "Ben and Kate". Tu wyjątkowo jestem na "tak"). Szacun.
Zakompleksieni panowie z całego świata nie będą mieć powodu do radości: śliczna Sophia Bush nie poślubi kujona. Nie zdąży, bo sądząc po słupkach oglądalności, przed nami jeszcze tylko kilka odcinków "Partners". I tylko jednego szkoda: piosenki Imagine Dragons. To mogło być nowe "I'll Be There For You".