"NCIS" (10×01): Tu przecież chodzi o rodzinę
Bartosz Wieremiej
29 września 2012, 16:21
Premierowy odcinek 10. sezonu zakończył opowieść o Harperze Dearingu. "Agenci NCIS" powrócili na antenę CBS w zupełnie przyzwoitej formie.
Premierowy odcinek 10. sezonu zakończył opowieść o Harperze Dearingu. "Agenci NCIS" powrócili na antenę CBS w zupełnie przyzwoitej formie.
Trudno zapomnieć o "Till Death Do Us Part". Finał 9. serii zaskoczył mieszanką nietypowej, sennej atmosfery, odczuwalnego widma katastrofy oraz wybuchowych ostatnich minut. Do tego jeszcze ten spacer Ducky'ego… Był to poruszający i bardzo dziwny odcinek.
Kontynuowanie historii po tak spektakularnym zakończeniu poprzedniej serii często sprawia trudność. W większości seriali, które pamiętam, w takiej sytuacji rozpoczęcie sezonu zazwyczaj wypadało blado. Jak niby w satysfakcjonujący sposób dalej prowadzić tego typu opowieść? Czym można przebić np. wysadzenie w powietrze głównej siedziby agencji wraz z jej pracownikami? Przecież nie każdy jest na tyle zdesperowany, aby próbować kradzieży kilkutonowej ciężarówki przy użyciu helikoptera…
***
W "Extreme Prejudice" odpowiedzią wcale nie jest dalsze gromadzenie spektakularnych pościgów, wybuchów i strzelanin. Zamiast serwowania widzom 43 minut w myśl zasady: szybciej, głośniej, dramatyczniej, podążono w zupełnie innym kierunku.
Odcinek zbudowano wokół trzech dat: 15 maja, 10 lipca i 25 września 2012 roku i bezpośrednio następujących po nich dni. Umożliwiło to płynne przejście między dniem emisji finału (15.05) a wrześniową premierą (25.09). W końcu miło jest wiedzieć, co bohaterowie robili w czasie wakacji.
Na samym początku widzimy Ducky'ego (David McCallum) wybudzanego w szpitalu w obecności Palmera (Brian Dietzen). Zamieniają oni ze sobą w zasadzie kilka słów, a wypowiadane przez nich kwestie nie zawierają żadnych wyjaśnień. Raczej pokazują tylko jak niewiele trzeba do stworzenia przejmującej sceny, gdy przez poprzednie kilka lat cierpliwie budowano relacje między daną parą bohaterów.
Tego typu zdawkowe rozmowy między dwoma, trzema bohaterami w zasadzie tworzą ten odcinek. Nie ma zbędnego słowotoku, a jest możliwość poświęcenia odrobiny czasu każdej z postaci.
Szczególnie ważne są chwile spędzone przez Tony'ego (Michael Weatherly) i Zivę (Cote de Pablo) w windzie. Czas skupiony na tzw. Tivie wykorzystano na: odrobinę humoru przy okazji telefonu Eli Davida, uroczo wplecione filmowe nawiązanie do "Goldeneye" oraz krótką, bardzo szczerą rozmowę. Nie da się jednak ukryć, że widzowie, którzy przez kilka miesięcy czytali o tej scenie, w większości liczyli na znacznie więcej.
Zarówno w tych rozmowach w windzie, jak i w wielu innych bardzo często przewijał się temat rodzin, ojców i ojcostwa. Wspomniano między innymi o Jacksonie Gibbsie, Anthonym DiNozzo Sr., Eli Davidzie, czy o Admirale – ojcu Tima McGee (Sean Murray). Nawet w dialog w piwnicy pomiędzy Vance'em (Rocky Carroll) i Gibbsem (Mark Harmon) wpleciono całkiem przyjemny żart o rodzicielstwie, a i motywacje Dearinga (Richard Schiff) również wpisują się w tę tematykę.
***
W efekcie udało się scenarzystom pokazać personalną stronę wszystkich wydarzeń. Stworzono atmosferę, w której do najistotniejszych wydarzeń należało pojawienie się w siedzibie NCIS dra Mallarda, a pojedynczy wybuch złości Gibbsa w trakcie przesłuchania, zrobił piorunujące wrażenie.
Tym bardziej że poza wspomnianą sceną przesłuchania oraz nieudaną próbą zastawienia pułapki na Dearinga przez FBI, niewiele było w tym odcinku zbyt wiele dynamicznej akcji. Napięcie również gdzieś zniknęło – w końcu istotne rzeczy, które miały wybuchnąć, już dawno wyleciały w powietrze.
Bardzo mało wydarzeń mogliśmy też śledzić bezpośrednio. Nowe informacje przekazywane były za pośrednictwem telewizyjnych ekranów umieszczonych: w szpitalu, w sklepowej witrynie lub w odbudowywanej siedzibie NCIS. Pomimo że tytuł odcinka pochodzi od terminu terminate with extreme prejudice, to nawet operację, której Dearing rzekomo nie przeżył, obserwowaliśmy bezpiecznego wnętrza MTACa.
Jednak trudno było się spodziewać, że genialny terrorysta zginie w trakcie zwykłej obławy. Wielokrotnie zaznaczano jego przewagę nad pozostałymi postaciami w stopniu uniemożliwiającym wstrzymanie oddechu w trakcie którejkolwiek z prób zgładzenia go. Nawet śmierć całego zespołu wysłanego przez Fornella (Joe Spano) wywołała jedynie wzruszenie ramion. Swoją drogą, była to jedna z najgłupszych zasadzek całej historii tego serialu.
Ostatecznie wszystkie wydarzenia musiały doprowadzić do kameralnego spotkania Gibbsa i Dearinga w pustym, pełnym wspomnień domu. Była to spodziewana, ale i bardzo dobrze zrobiona finałowa konfrontacja. Nawet brak dramatycznej szamotaniny wydawał się dobrym wyborem. Wszyscy przecież wiedzieli, w jaki sposób skończy się ta scena – choć raz ze strzelaniny, żywy musiał wyjść facet z nożem.
***
Mimo wszystko z przyjemnością obejrzałem "Extreme Prejudice". Wciąż zadziwia mnie w "NCIS" spójność postaci i łatwość, z jaką scenarzyści potrafią przejść od osobistych konfliktów do zagrożeń o charakterze globalnym, po czym równie sprawnie wrócić do punktu wyjścia.
Martwi jednak, że cała obsada przetrwała konfrontację z Harperem Dearingiem bez poważniejszych obrażeń. Sztuczne chronienie swoich bohaterów jeszcze żadnemu serialowi nie wyszło na zdrowie i aż się prosiło, by np. McGee przeżył coś więcej niż założenie kilkunastu szwów.
Oby w następnych tygodniach wyraźnie zaznaczono wpływ, jaki na bohaterów miały ostatnie wydarzenia. Bardzo zaszkodziłoby tej produkcji, gdyby nagle wszyscy zaczęli biegać po ekranie bez jakichkolwiek oznak traumy.
I pomimo wszelkich wątpliwości nie mogę się doczekać kolejnych odcinków. Czasem tylko dziwi mnie, dlaczego jeden z najpopularniejszych programów telewizyjnych w Ameryce, jest w Polsce traktowany jako marny zapychacz czasu antenowego.
Swoją drogą, wie ktoś może, po co Gibbs mierzył swoją piwnicę?